Malachi Martin
Dedykowane papieżowi Piusowi V
nas cześć Maryi
Królowej Różańca Świętego
Prolog historyczny
Zwiastuny końca
1957
Mężowie stanu szkoleni w surowych czasach i w warunkach bezwzględnej międzynarodowej rywalizacji finansowej i gospodarczej nie są podatni na uleganie złym czy dobrym znakom. A jednak czekające ich dzisiaj przedsięwzięcie było tak obiecujące, że sześciu ministrów spraw zagranicznych zgromadzonych w Rzymie owego 25 marca 1957 r. czuło namacalnie, iż wszystko dokoła - całe to miasto z jego niewzruszonym centralizmem pierwszego miasta Europy, rześki wiaterek, czyste niebo, pogodny nastrój tego szczególnego dnia - tchnie błogosławieństwem pod adresem tych, którzy kładą podwaliny pod nowy gmach narodów.
Tych sześciu mężczyzn i ich rządy, partnerów w tworzeniu nowej Europy, która zmiecie ze sceny wojowniczy nacjonalizm, tylekroć dzielący starożytny obszar, ożywiała ta sama wiara. Oto otwierają przed swymi krajami szerokie horyzonty ekonomiczne i wyższe cele polityczne, o jakich nikt do tej pory nawet nie marzył: zebrali się tu, by podpisać Traktat Rzymski. Zamierzali powołać do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą.
W ich stolicach ludzie mieli w pamięci tylko śmierć i zniszczenie. Zaledwie rok temu Sowieci potwierdzili swój ekspansjonizm, topiąc we krwi powstanie na Węgrzech. Każdego dnia sowieckie oddziały pancerne mogły runąć na Europę. Nikt się nie łudził, że USA z ich planem Marshalla wezmą na siebie na stałe ciężar budowania nowej Europy. Żaden rząd europejski nie chciał znaleźć się w żelaznym uścisku USA i ZSRR, których rywalizacja mogła się tylko pogłębić w nadchodzących dziesięcioleciach.
Jakby wdrażając się do zgodnego działania, ministrowie jeden po drugim podpisali się pod dokumentem jako twórcy EWG. Trzech reprezentantów narodów Beneluksu zrobiło to dlatego, że Belgia, Holandia i Luksemburg, kluczowe kraje nowej wspólnoty, wypróbowały już i uznały za słuszną, w każdym razie za dostatecznie słuszną, ideę nowej Europy. Minister reprezentujący Francję podpisał dokument w imieniu kraju, który miał stać się bijącym sercem nowej Europy, tak jak był zawsze sercem starej. Włoch - dlatego, że kraj ten był żywą duszą Europy. Niemiec Zachodnich dlatego, że świat wreszcie przestanie patrzeć z ukosa na ten kraj.
Tak tedy narodziła się Wspólnota Europejska. Były toasty na cześć geopolitycznych wizjonerów, dzięki którym ten dzień mógł się ziścić: Roberta Schumana i Jeana Monneta z Francji, Konrada Adenauera z Niemiec, Paula-Henriego Spaaka z Belgii. I wszyscy składali sobie gratulacje. Niedługo Dania, Irlandia i Anglia dostrzegą mądrość nowego przedsięwzięcia, a po nich - przy odrobinie ciepłej pomocy - przyłączą się Grecja, Portugalia i Hiszpania. Oczywiście pozostawał problem utrzymania Sowietów w ryzach. No i kwestia znalezienia nowego środka ciężkości. Lecz jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli Europa miała przeżyć, EWG musiała stać się jdej kołem napędowym.
A kiedy już odfajkowano podpisy, pieczęcie i toasty, przyszła pora na specyficznie rzymski ceremoniał i przywilej polityków: audiencję u ponad osiemdziesięcioletniego papieża w Pałacu Apostolskim na Wzgórzu Watykańskim.
Siedząc na tradycyjnym tronie papieskim, otoczony całą ceremonialną pompą, Jego Świątobliwość Pius XII przyjął sześciu ministrów i osoby towarzyszące z uśmiechem na twarzy. Powitanie było serdeczne, a wypowiedzi papieża krótkie. Cechowała go postawa dziedzicznego właściciela i rezydenta rozległych włości, udzielającego wskazówek nowo przybyłym i pragnącym się osiedlić w jego dziedzinach petentom.
Europa - przypomniał Ojciec Święty - miała swoje chwile wielkości, gdy wspólna wiara ożywiała serca jej mieszkańców. Europa - podkreślił z naciskiem - mogłaby na nowo zyskać geopolityczne znaczenie, odnowiona i odświętnie wystrojona, gdyby udało jej się stworzyć nowe serce. Europa - oświadczył - mogłaby na nowo wykuć boską, wspólną i wiążącą wiarę.
Ministrowie żachnęli się w duchu. Pius XII wskazał na największą trudność, przed jaką stanęła EWG w chwili narodzin. Słowa papieża kryły w sobie ostrzeżenie, że ani socjalizm demokratyczny, ani demokracja kapitalistyczna, ani perspektywa dobrobytu czy mistycznej "Europy" humanistów nie może być siłą napędową ich wymarzonego projektu. W praktyce ich nowej Europie brakowało garejącego centrum, najwyższej siły lub zasady mogącej związać ją w jedno i popchnąć do przodu. Ich Europie brakowało tego, co miał ten papież, czym był ten papież.
Wygłosiwszy swoje orędzie, papież uczynił w powietrzu trzy krzyże jako tradycyjne błogosławieństwo papieskie. Kilku dyplomatów uklękło, kilku z tych, którzy zachowali postawę stojącą, skłoniło głowy. Nie byli jednak w stanie podzielić wiary papieża w kojący balsam Boga, którego był Namiestnikiem na ziemi, lub uznać, że ten balsam to jedyny czynnik spajający, który mógł uleczyć duszę świata. Ale nie potrafili przyznać się do tego, że same traktaty gospodarcze i polityczne nie są w stanie spoić serc i umysłów ludzkości.
Patrząc na kruchą postać starca, mogli jedynie zazdrościć temu samotnemu dostojnikowi na papieskim tronie. Albowiem - jak to później ujął Belg Paul-Henri Spaak - stał on na czele globalnej organizacji, lecz był kimś niż jej obieralnym reprezentantem. Był posiadaczem jej mocy. Był jej środkiem ciężkości.
***
Z okna prywatnego gabinetu na trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego Ojciec Święty patrzył, jak na dole architekci nowej Europy wsiadają do swoich limuzyn.
- Jak Wasza Świątobliwość myśli? Czy ich nowa Europa będzie na tyle silna, by powstrzymać Moskwę?
Pius odwrócił się do swego towarzysza, niemieckiego jezuity, długoletniego przyjaciela i spowiednika.
- Marksizm pozostaje nadal wrogiem. Ale teraz Anglosasi mają inicjatywę.
Przez Anglosasów papież rozumiał anglo-amerykański establishment polityczny.
- Ich Europa zajdzie daleko i zajdzie szybko. Ale największy dzień dla Europy jeszcze nie zaświtał.
Jezuita nie nadążał za myślami papieża.
- Jaka Europa, Wasza Świątobliwość? Największy dzień dla czyjej Europy?
- Dla tej Europy, która się dzisiaj narodziła - odparł papież bez wahania. - A w dniu, w którym Stolica Apostolska zostanie wprzęgnięta w nową Europę dyplomatów i polityków - dodał - w Europę z centrum w Brukseli i Paryżu - tego dnia na serio zaczną się kłopoty Kościoła.
I odwracając się znów ku limuzynom opuszczającym plac św. Piotra, papież dokończył:
- Nowa Europa będzie miała swój skromny dzień. Ale tylko jeden jedyny.
1960
Nigdy jeszcze bardziej obiecujący projekt nie zawisł na szali i nigdy ważniejszy temat nie był omawiany przez papieża i jego doradców niż to, co stało się przedmiotem debaty owego lutowego poranka 1960 roku. Wybrany zaledwie roku temu na Tron Piotrowy, Jego Świątobliwość Jan XXIII - "dobry papież Jan", jak go natychmiast ochrzczono - zdążył pchnąć na nowe tory Stolicę Apostolską, papieską administrację i większość dyplomatycznego i religijnego świata na zewnątrz Watykanu. A teraz wydawało się, że chce poruszyć w ogóle cały świat.
Wybrany w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, ten poczciwy wieśniak miał być papieżem przejściowym, bezpiecznym kompromisem, którego krótkie rządy dałyby trochę czasu - cztery czy pięć lat, jak przypuszczano - na znalezienie właściwego sukcesora, który przeprowadzi Kościół przez okres zimnej wojny. Lecz zaledwie w kilka miesięcy po intronizacji, ku zdumieniu wszystkich, otworzył on Watykan, ogłaszając niespodziewanie zwołanie Soboru Ekumenicznego. W rzeczywistości w owym momencie prawie wszyscy urzędnicy watykańscy - w tym wszyscy doradcy wezwani na to poufne spotkanie w prywatnych apartamentach papieża na czwartym piętrze Pałacu Apostolskiego - tkwili już po uszy w przygotowaniach do tego epokowego wydarzenia.
I oto tego ranka z właściwą sobie bezpośredniością papież podzielił się swoimi myślami z garstką ludzi wybranych w tym celu. Było wśród nich kilkunastu najważniejszych kardynałów oraz pewna grupa biskupów i prałatów z sekretariatu stanu. Byli też obecni dwaj portugalscy tłumacze.
- Musimy dziś dokonać wyboru - wyznał Jego Świątobliwość swym doradcom. - A nie chcemy tego czynić sami.
Sprawa dotyczyła, jak wyjaśnił papież, słynnego listu, który otrzymał jego poprzednik na Tronie Piotrowym. Ponieważ okoliczności związane z listem były wszystkim dobrze znane, tego ranka papież ograniczył się do krótkiej rekapitulacji zagadnienia.
W roku 1917 Fatima, niegdyś najnędzniejsza mieścina portugalska, zyskała rozgłos jako miejsce, gdzie troje małych wiejskich dzieci - dwie dziewczynki i chłopiec - stało się świadkami sześciu wizyt - czy wizji - Błogosławionej Dziewicy Maryi. Tak jak miliony katolików, wszyscy zgromadzeni w pokoju wiedzieli, Najświętsza Panienka zawierzyła fatimski dzieciom trzy tajemnice. Że zgodnie z przepowiednią niebiańskiego Gościa dwoje dzieci zmarło we wczesnym dzieciństwie; przeżyła tylko najstarsza dziewczynka - Łucja. Wszyscy wiedzieli o tym, że Łucja - obecnie karmelitanka - już dawno temu ujawniła dwie pierwsze tajemnice fatimskie. Lecz życzeniem Matki Bożej, jak powiedziała siostra Łucja, było, aby trzeci sekret ogłosił "papież roku 1960". I że jednocześnie ten sam papież ma poświęcić "Rosję" Najświętszej Dziewicy. Konsekracji mieli dokonać tego samego dnia wszyscy biskupi świata, każdy w swojej diecezji, każdy tymi samymi słowami. Konsekracja ta byłaby równoznaczna z publicznym potępieniem Związku Radzieckiego w skali światowej.
Jak powiedziała siostra Łucja, Dziewica obiecała, że po dokonaniu poświęcenia "Rosja" się nawróci i przestanie być zagrożeniem dla świata. Jeśli jednak jej życzenie nie zostanie spełnione przez "papieża roku 1960", wówczas "Rosja rozszerzy swoje błędy na wszystkie narody", będzie wiele cierpienia i zniszczeń, a wiara Kościoła zmarnieje i jedynie w Portugalii zachowają się nienaruszone "dogmaty wiary".
W czasie trzecich odwiedzin w Fatimie, w lipcu 1917 roku, "Pani" obiecała przypieczętować swoje posłannictwo niezbitym dowodem, świadczącym o tym, że przybywa od Boga. 13 października w południe dokonał się cud. Na równi z dziećmi cud ten obserwowało 75 000 ludzi, przybyłych czasem z bardzo daleka, wśród których byli dziennikarze, fotoreporterzy, naukowcy i sceptycy, a także wielu godnych zaufania duchownych.
Oto bowiem słońce złamało wszelkie prawa przyrody. Po gwałtownym, ulewnym deszczu, który przemoczył wszystkich do suchej nitki i zamienił ziemię w bagno, niespodziewanie wyszło słońce i poczęło dosłownie tańczyć. Rzuciło też na niebo wspaniałą tęczę. Zniżyło się tak bardzo, że wydawało się, iż runie na ziemię pośród tłumów. A potem, równie nagle, wzniosło się w górę i świeciło spokojnie jak zawsze. Wszystkich ogarnęło zdumienie. Ubrania ludzi były tak nieskazitelne, jakby przed chwilą wróciły z pralni, czyste i wyprasowane. Nikomu nic się nie stało. Wszyscy widzieli tańczące słońce; lecz tylko dzieci widziały Maryję.
- Jest chyba oczywiste - powiedział dobry papież Jan, wyciągając kopertę z małej hermetycznej skrzynki stojącej na stoliku za jego plecami - co należy zrobić w pierwszej kolejności dzisiejszego ranka.
Doradców papieża ogarnęło podniecenie. A więc znaleźli się tutaj po to, by wziąć udział w poufnej lekturze listu siostry Łucji zawierającego trzecią tajemnicę fatimską. Bez przesady można było powiedzieć, że dziesiątki milionów ludzi na całym świecie z niecierpliwością czekało na wiadomość, że "papież roku 1960" odsłoni przynajmniej część tak pilnie strzeżonej tajemnicy i wykona polecenie Matki Bożej. Mając to na uwadze, Jego Świątobliwość podkreślił właściwe i dosłowne znaczenie słowa "pozfny". Upewniwszy się, że jego upomnienie co do tajności dotarło do obecnych, Ojciec Święty wręczył list portugalskim tłumaczom; ci zaś niezwłocznie przełożyli jego treść na język włoski.
- A teraz...
I po przeczytaniu listu papież szybko przedstawił zebranym wybór, którego nie chciał dokonywać sam.
- Musimy wyznać, że od sierpnia 1959 roku prowadzimy delikatne negocjacje ze Związkiem Radzieckim. Naszym celem jest obecność przynajmniej dwóch dostojników Cerkwi ZSRR na Naszym soborze.
Papież Jan często określał przyszyły Sobór Watykański II jako "Nasz sobór".
Co więc miał uczynić - oto pytanie, jakie Jego Świątobliwość postawił tego ranka. Z woli Opatrzności to on był teraz "papieżem roku 1960". Ale jeśli będzie posłuszny temu, co siostra Łucja wyraźnie określiła jako mandat Królowej Niebieskiej, jeśli on i jego biskupi oświadczą publicznie, oficjalnie i powszechnie, że "Rosja" jest pełna karygodnych błędów, oznacza to klęskę jego sowieckiej inicjatywy. Ale nawet pomijając ten aspekt - gorące pragnienie obecności prawosławnych na soborze - jeśli papież położy na szali cały swój autorytet papieski i autorytet hierarchii Kościoła, by wykonać polecenie Maryi Panny, będzie to jednoznaczne z napiętnowaniem Związku Radzieckiego i jego obecnego marksistowskiego dyktatora Nikity Chruszczowa jako kryminalisty. Sowieci na pewno wpadną w furię i zastosują środki odwetowe. Czy wówczas papież nie będzie odpowiedzialny za nową falę prześladowań - okropnej śmierci milionów - w samym Związku Radzieckim i jego państwach satelickich?
Dla podkreślenia swojego punktu widzenia Jego Świątobliwość odczytał ponownie fragment listu. Na twarzach obecnych dostrzegł zrozumienie, a nawet szok. Skoro każdy z obecny tak łatwo wyłapał wszystkie niuanse przeczytanego fragmentu - snuł rozważania papież - to Sowieci połapią się równie szybko. Czy nie wyciągną z tego listu strategicznej informacji, która da im niekwestionowaną przewagę nad wolnym światem?
- Oczywiście moglibyśmy i tak przeprowadzić Nasz sobór...
Jego Świątobliwość nie musiał kończyć zdania. Teraz wszystko było jasne. Ujawnienie tajemnicy wywołałoby reperkusje na całym świecie. Przyjazne rządy miałyby utrudnioną sytuację. Sowieci zostaliby z jednej strony izolowani, lecz z drugiej strony odnieśliby strategiczną korzyść. Wybór, jaki stał przed papieżem, dotyczył więc do fundamentów geopolityki.
Rozpoczęła się debata. Nikt z obecnych nie
wątpił w dobrą wolę siostry Łucji. Lecz kilku doradców wskazało na fakt, że
minęło prawie dwadzieścia lat od czasu objawień w roku
Padł tylko jeden odmienny głos w tym kształtującym się wyraźnie konsensusie. Jeden z kardynałów - niemiecki jezuita, przyjaciel i ulubiony spowiednik papieża - nie mógł milczeć w obliczu takiej degradacji roli interwencji boskiej. Ministrowie rządów świeckich mogą nie kierować się wiarą - oświadczył. Lecz postawa taka jest nie do zaakceptowania w odniesieniu do ludzi Kościoła, których rad wysłuchuje Ojciec Święty.
- Wybór - upierał się jezuita - jest prosty i prima facie. Albo zaakceptujemy list, wykonamy zawarte w nim polecenia i poczekamy na konsekwencje. Albo powiedzmy sobie uczciwie, że w to nie wierzymy. I zapomnijmy o wszystkim. Ukryjmy list przed opinią publiczną jako relikt historyczny; idźmy dalej drogą, którą idziemy, i zrzeknijmy się dobrowolnie pomocy z góry. Lecz cokolwiek zrobimy, każdy z nas musi być świadom, że decydujemy o losach ludzkości.
Mimo zaufania, jakie Jego Świątobliwość pokładał w mądrości i lojalności kardynała jezuity, decyzja wypadła na niekorzyść Fatimy.
- Questo non
è per i nostri tempi - powiedział
Ojciec Święty. - To nie jest na nasze czasy.
Kilka dni później kardynał czytał krótki
komunikat przesłany mediom przez watykańskie biuro prasowe. Słowa tego dokumentu
miały na zawsze odcisnąć się w jego pamięci jako lakoniczna odmowa wypełnienia
woli niebios.
Dla dobra Kościoła i rodzaju ludzkiego -
czytamy w dokumencie - Stolica Apostolska zdecydowała nie ogłaszać w obecnej
chwili tekstu trzeciej tajemnicy fatimskiej. "...Decyzja
Watykanu opiera się na kilku przesłankach: (1) Siostra Łucja jeszcze żyje. (2)
Watykan zna już treść listu. (3) Chociaż Kościół uznaje objawienia fatimskie,
nie może gwarantować prawdziwości słów, które trzej pastuszkowie, jak twierdzą,
usłyszeli z ust Matki Bożej. W tych okolicznościach tajemnica fatimska
najprawdopodobniej pozostanie zapieczętowana po wsze czasy".
- Ci vedremo - rzekł do siebie
kardynał, odsuwając notatkę. - Zobaczymy.
Wiedział, co teraz nastąpi. Stolica
Apostolska wymieni przyjacielskie noty z Nikitą Chruszczowem. Papież będzie miał
swój sobór. Na soborze pojawią się prawosławni dostojnicy z ZSRR. Pozostawało
tylko pytanie, czy Jego Świątobliwość, jego Watykan i jego Kościół doświadczą
konsekwencji przepowiedzianych w Fatimie.
Lub też - ujmując rzecz w kategoriach
geopolityki - pytanie brzmiało, czy Stolica Apostolska dała się wprząc w "nową
Europę dyplomatów i polityków", jak to przepowiedział poprzednik dobrego
papieża. "Tego dnia - powiedział ów wątły starzec - na serio zaczną się kłopoty
Kościoła".
- Zobaczymy - powtórzył kardynał.
Nie pozostawało mu nic innego, jak
przygotować się do tego. Tak czy inaczej była to tylko kwestia czasu.
1963
Był to
"właściwy czas" dla spełnienia się historycznej przepowiedni. Główni aktorzy tej
ceremonii doskonale wiedzieli, że tradycja satanistyczna już dawno
przepowiedziała, że Czas Księcia nadejdzie wówczas, gdy papież przybierze imię
Apostoła Pawła. Warunek ten - znak, że nadszedł właściwy czas - został spełniony
dokładnie osiem dni temu przez wybór najnowszego następcy św. Piotra.
W tym krótkim czasie, jaki upłynął od
elekcji papieża, nie dało się ukończyć skomplikowanych przygotowań; Najwyższy
Trybunał zdecydował jednak, że trudno o lepszy czas na intronizację Księcia niż
ten uroczysty dzień bliźniaczych książąt Cytadeli, świętych Piotra i Pawła. I
nie było stosowniejszego miejsca niż Bazylika św. Pawła za Murami, usytuowana
tak blisko Pałacu Apostolskiego.
Skomplikowane przygotowania podyktowane
były głównie naturą mającego się odbyć Wydarzenia Ceremonialnego. Ochrona
budynków watykańskich, pośród których leżał klejnot w postaci Bazyliki św.
Pawła, była tak staranna, że z pewnością nie uda się ukryć uroczystego
ceremoniału. Jeśli przedsięwzięcie miało zostać uwieńczone sukcesem - jeśli
Wejście Księcia miało się dokonać we właściwym czasie - każdy element celebracji
ofiary kalwaryjskiej musi zostać postawiony na głowie w przebiegu tej drugiej,
przeciwstawnej celebracji. Sacrum musi zostać sprofanowane. Bluźnierstwo
adorowane. Bezkrwawa reprezentacja ofiary Bezimiennego Słabego musi być
zastąpiona przez najwyższą i krwawą deprawację godności Bezimiennego. Wina musi
stać się niewinnością. Cierpienie musi dawać radość. Łaska, skrucha,
przebaczenie muszą być utopione w orgii przeciwieństw. A wszystko to musi być
wykonane bezbłędnie. Sekwencja wydarzeń, znaczenie słów, waga czynności -
wszystko to musi być opatrzone perfekcyjnie wykonanym świętokradztwem,
ostatecznym rytuałem zdrady.
Cała ta delikatna operacja została złożona
w doświadczone ręce zaufanego stróża Księcia w Rzymie. Mistrz skomplikowanego
ceremoniału Kościoła rzymskiego, dostojnik o granitowej twarzy i cierpkim
języku, był jeszcze większym mistrzem książęcego ceremoniału ciemności i ognia.
Wiedział, że bezpośrednim celem każdego ceremoniału jest oddanie czci "obeldze
rozpaczy". Lecz obecnie istniał jeszcze dalszy cel polegający na
przeciwstawieniu się Bezimiennemu Słabemu w jego bastionie, opanowania Cytadeli
Słabego ww właściwym czasie, zapewnienie wejścia Księcia do Cytadeli jako
nieodpartej siły, wyparcie strażnika Cytadeli, przejęcie pełnej władzy nad
kluczami wręczonymi strażnikowi przez Słabego.
Stróż próbował zmierzyć się z problemem
bezpieczeństwa. Takie niewinne elementy, jak pentagram, czarne świecie i
odpowiednie draperie ujdą jako rzymski ceremoniał. Lecz pozostałe rubryki - misa
z piszczelami i rytuał Din na przykład, zwierzęta ofiarne i sama ofiara - tego
byłoby już za wiele. Musi się więc odbyć dwie równoczesne celebracje.
Koncelebracja mogłaby być dokonana z równym skutkiem przez braci w autoryzowanej
kaplicy celującej. Gdyby wszyscy uczestnicy w obu miejscach
"wzięli na cel" każdy element wydarzenia w bazylice rzymskiej, wówczas
wydarzenie w całej swej pełni dokonałoby się w sposób szczególny w obszarze
docelowym. Byłoby to tylko sprawą jedności serc, tożsamości intencji i
perfekcyjnej synchronizacji słów i czynności pomiędzy kaplicą celującą a kaplicą
docelową. Żywa wole i myślące umysły uczestników skoncentrowałyby się na
przybytku Księcia, odległość przestałaby mieć znaczenie.
Dla człowieka tak doświadczonego jak Stróż
wybór kaplicy celującej nie nastręczał najmniejszych trudności. Wystarczyło
zadzwonić do Stanów Zjednoczonych. W ciągu tych wszystkich lat wyznawcy Księcia
w Rzymie osiągnęli doskonałą jedność serc i i taką samą jedność intencji z
przyjacielem Stróża Leonem, biskupem kaplicy w Południowej Karolinie. Imię Leon
nie było prawdziwym imieniem tego człowieka, lecz raczej opisem jego wyglądu.
Srebrna grzywa na wielkiej głowie każdemu, kto na niego patrzył, kojarzyła się z
rozwianą grzywą lwa. Od kiedy jego ekscelencja, gdzieś w latach czterdziestych,
ustanowił tę kaplicę, okazał się niezrównanym mistrzem operacji - dzięki liczbie
i znaczeniu Uczestników, jakich potrafił przyciągnąć, dzięki częstej i szybkiej
współpracy z tymi, którzy uznawali jego przekonania i ostateczne cele. Obecnie
jego kaplica cieszyła się powszechnym szacunkiem inicjatów jako kaplica matka
Stanów Zjednoczonych.
Wiadomość, że jego kaplica została
autoryzowana jako kaplica celująca w tak wielkim wydarzeniu, jakim miała być
intronizacja Księcia w samym sercu rzymskiej Cytadeli, przyjęta została przez
Leona z najwyższą satysfakcją. A co do spraw praktycznych, to jego ogromna
wiedza i doświadczenie w przeprowadzaniu ceremoniału oszczędzi im obu wiele
czasu. Nie było na przykład potrzeby przypominania mu o wadze
zasady sprzeczności, na której opiera się cała struktura kultu Archanioła. Nie
mogło też być najmniejszych wątpliwości co do jego pragnienia włączenia się w
ostateczną strategię tej bitwy, której celem był koniec Kościoła
rzymskokatolickiego jako instytucji papieskiej, jaką była od chwili założenia
jej przez Bezimiennego Słabego.
Stróż nie musiał mu nawet wyjaśniać, że
ostatecznym celem operacji nie była w sensie dosłownym likwidacja rzymskiej
organizacji katolickiej. Leon doskonale rozumiał, że byłoby to posunięcie
znamionujące brak inteligencji i najzupełniej nieekonomiczne. O wiele lepiej
było zamienić tę organizację w coś naprawdę użytecznego, zhomogenizowanie jej i
przystosowanie do wielkiego światowego porządku ludzkości. Postawienie przed nią
uniwersalnych humanistycznych - i tylko humanistycznych - celów.
Dwaj identycznie myślący eksperci - Stróż i
amerykański biskup - ograniczyli więc konieczne ustalenia dotyczące bliźniaczych
wydarzeń ceremonialnych do listy nazwisk i inwentarza rubryk.
Lista Stróża - uczestników w kaplicy
rzymskiej - zawierała imiona ludzi najwyższego kalibru, wysokich rangą
dostojników kościelnych i liczących się prawników. Byli to oddani słudzy Księcia
w Cytadeli. Niektórzy zostali wybrani, dokooptowani, przeszkoleni i wypromowani
w ciągu dziesięcioleci w ramach falangi rzymskiej, pozostali reprezentowali nowe
pokolenie gotowe rozwijać program Księcia przez kolejne dziesięciolecia. Wszyscy
doskonale rozumieli potrzebę pozostania w ukryciu. Reguła mówiła bowiem jasno:
"Gwarancją naszego jutra jest przekonanie ludzi dzisiejszych, że my nie
istniejemy".
Grafik Leona obejmujący mężczyzn i kobiety,
którzy zdobyli sobie znaczącą pozycję w biznesie, rządzie i życiu społecznym,
był imponujący, ku pełnemu zadowoleniu Stróża. A ofiara - dziecko - jak
powiedział jego ekscelencja, będzie prawdziwym majstersztykiem złamania
niewinności.
Lista rubryk potrzebnych do wykonania
równoległej ceremonii sprowadzała się głównie do elementów, które będą
zrealizowane w Rzymie. Co się zaś tyczyło kaplicy celującej Leona, to musi ona
mieć kilka naczyń zawierających ziemię, powietrze, ogień i wodę. Załatwione.
Musi mieć misę z piszczelami. Załatwione. Czerwone i czarne filary. Załatwione.
Tarczę. Załatwione. IW ten sposób przeszli do końca listę niezbędnych
rekwizytów. Załatwione. Załatwione.
Sposób synchronizacji ceremonii w obu
kaplicach nie był Leonowi obcy. Jak zwykle zostaną przygotowane wydruki, przez
niewierzących nazywane mszałami, do użytku uczestników ceremonii w obu
kaplicach. Jak zwykle będą to teksty w nieskazitelnej łacinie. Po obu stronach
gońcy ceremonialni będą pilnować połączenia telefonicznego, tak by uczestnicy
mogli wykonywać swoje części w doskonałej harmonii z braćmi współcelebrującymi.
W trakcie trwania wydarzenia serce każdego
uczestnika musi być doskonale wypełnione nienawiścią zamiast miłości.
Zadośćuczynienie bólu i konsumacja muszą się wypełnić w sposób doskonały w
kaplicy celującej pod przewodnictwem Leona. Autoryzacja, instrukcje i dowody -
końcowe i kulminacyjne momenty właściwe na tę okazję - będzie miał honor
osobiście zaaranżować w Watykanie stróż.
A jeśli każdy wypełni dokładnie to, czego
wymaga reguła, Książę nareszcie skonsumuje prastary odwet nad Słabym,
Bezlitosnym Wrogiem, który przez wieki paradował w przebraniu Najwyższego
Miłosiernego, który widział wszystko nawet w najciemniejszych mrokach.
Leon mógł sobie wyobrazić
resztę. W wydarzeniu intronizacji w sposób niewidoczny i bezkolizyjny dokona się
doskonałe nałożenie ceremonii, w wyniku którego Książę stanie się oficjalnie
utajonym członkiem Kościoła w rzymskiej Cytadeli. Intronizowany w ciemności,
Książę będzie mógł pogłębiać tę ciemność, jak nigdy dotąd. Będzie to dotyczyło w
jednakim stopniu przyjaciół i wrogów. Wola pogrąży się w tak głębokiej
ciemności, że omroczy nawet oficjalny cel istnienia Cytadeli: wieczną adorację
Bezimiennego. W samą porę - i nareszcie - Kozioł wyprze Baranka i wejdzie w
posiadanie Cytadeli. Książę zawładnie domem - Domem pisanym dużą literą - który
do niego nie należy.
- Pamiętaj o tym, przyjacielu - biskup Leon
drżał z niecierpliwości. - Dokona się niedokonane. Będzie to
przypieczętowanie mojej kariery. Wydarzenie przypieczętowujące los dwudziestego
wieku.
Leon nie bardzo się pomylił.
Była noc. Stróż wraz kilkoma akolitami
pracował w ciszy nad przygotowaniem wszystkiego w Kaplicy docelowej - Bazylice
św. Pawła. Na wprost ołtarza ustawiono półkolem klęczniki. W
pięciu świecznikach stojących na ołtarzu pyszniły się eleganckie czarne ogarki.
Na tabernakulum umieszczono srebrny pentagram i przykryto go krwawoczerwoną
zasłoną. Po lewej stronie ołtarza umieszczony był tron - symbol Księcia
panującego. Ściany pokryte ślicznymi freskami wyobrażającymi sceny z życia
Chrystusa i Apostołów zostały zasłonięte czarnymi draperiami bramowanymi złotem
w kształcie figur symbolizujących historię Księcia.
Kiedy zbliżyła się wyznaczona godzina,
oddani słudzy Księcia poczęli wypełniać Cytadelę. Byli to członkowie rzymskiej
falangi. Pośród nich znajdowało się kilku najwybitniejszych członków kolegium
kardynalskiego, hierarchii i biurokracji Kościoła rzymskokatolickiego. Byli też
pośród nich świeccy reprezentanci falangi, równie znakomici, jak członkowie
hierarchii.
Weźmy choćby tego Prusaka, który właśnie
ukazał się w drzwiach. Pokazowy egzemplarz nowego narybku prawniczego. Nie miał
nawet czterdziestu lat, gdy zaczął odgrywać znaczącą rolę w pewnych krytycznych
wydarzeniach transnarodowych. Nawet światła czarnych świec odbijały się w jego
okularach w stalowej oprawie i łysinie, jakby go chciały wyróżnić. Wybrany jako
delegat międzynarodowy i nadzwyczajny pełnomocnik na ten akt intronizacji,
Prusak zaniósł na ołtarz skórzany mieszek zawierający list autoryzacyjny i
instrukcję, a następnie zajął miejsce na jednym z klęczników.
Jakieś pół godziny przed północą wszystkie
klęczniki były już zajęte przez aktualne pokłosie tradycji Księcia, która
została zaszczepiona i była kultywowana w starożytnej Cytadeli w ciągu ostatnich
osiemdziesięciu lat. Jakkolwiek na razie ograniczona liczebnie, grupa ta
pozostawała w ochronnym mroku jako ciało obce i duch pozaziemski w swym
gospodarzu i zarazem ofierze. Przenikali do urzędów i działań podejmowanych
przez rzymską Cytadelę, rozsiewając swoje symptomy w krwiobiegu Kościoła
Powszechnego niby podskórna infekcja. Symptomy te to cynizm i indyferentyzm,
przestępstwa i partactwo na wysokich posadach, lekceważenie prawdziwej doktryny,
odrzucenie osądu moralnego, utrata czujności w sprawach świętych, zamazywanie
podstawowych zasad tradycji oraz wyrazów i gestów, które ją przywołują.
Tacy to ludzie zgromadzili się w Watykanie
na uroczystość intronizacji. I taka była ich tradycja, którą utwierdzali w
kwaterze głównej światowej administracji - w rzymskiej Cytadeli. Trzymając w
ręku kartki z wydrukowanym ceremoniałem, z oczami utkwionymi w ołtarz i tron,
skupiając umysł i wolę, czekali w ciszy, aż wybije północ, wprowadzając ich w
uroczystość świętych Piotra i Pawła, tego najważniejszego świętego dnia Rzymu.
Kaplica celująca - przestronny hol na
parterze szkółki parafialnej - została urządzona ściśle zgodnie z regułą. Biskup
Leon wszystkiego doglądał osobiście. W tej chwili wybrani specjalnie na tę
okazję akolici spokojnie poprawiali ostatnie szczegóły, podczas gdy on sprawdzał
wszystko po kolei.
A więc najpierw ołtarz umieszczony w
północnej części kaplicy. Na ołtarzu okazały krucyfiks, głową zwrócony na
północ. O włos dalej pentagram osłonięty czerwoną zasłoną, umieszczony pomiędzy
dwiema czarnymi świecami. U góry czerwona wieczna lampka żarząca się rytualnym
płomieniem. Po wschodniej stronie ołtarza - klatka; a w klatce sześciotygodniowe
szczenię, pod wpływem środków uspokajających czekające cierpliwie na ten krótki
moment, gdy będzie użyteczne dla Księcia. Za ołtarzem - hebanowe świecie
czekające, by rytualny płomień dotknął ich knotów.
Szybkie spojrzenie na ścianę południową. Na
małym kredensie - kadzielnica oraz puszka zawierająca kawałki węgla drzewnego i
kadzidło. Przed kredensem ustawiono czerwone i czarne kolumny, z których zwisa
tarcza węża i dzwon nieskończoności. Rzut oka w kierunku wschodnim: pojemniki z
ziemią, powietrzem, ogniem i wodą otaczające drugą klatkę. W klatce - gołąb,
nieświadomy swego losu jako parodii nie tylko Bezimiennego Słabego, lecz całej
Trójcy Świętej. Pod ścianą zachodnią pulpit i księga w gotowości. Półkole
klęczników obrócone na północ, w kierunku ołtarza. Po obu stronach rzędu
klęczników emblematy Wejścia: misa z piszczelami po stronie zachodniej,
najbliżej drzwi; po stronie wschodniej - wschodzący księżyc i pięcioramienna
gwiazda, skierowana ku górze punktami Kozła. Na każdym klęczniku kopia mszału
dla każdego z uczestników.
Wreszcie Leon kieruje wzrok na wejście do
kaplicy. Specjalne ornaty intronizacyjne, identyczne z tymi, jakie on i jego
Akolici mają już na sobie, wiszą na stojaku tuż za drzwiami wejściowymi.
Sprawdził godzinę na dużym zegarze ściennym w chwili nadejścia pierwszych
uczestników. Zadowolony z przygotowań, skierował się do obszernej przylegającej
szatni służącej za zakrystię. Arcykapłan i ojciec Medico zapewne zdążyli już
przygotować ofiarę. Jeszcze tylko niecałe pół godziny i jego goniec ceremonialny
zainauguruje połączenie telefoniczne z kaplicą docelową w Watykanie. Wtedy
nadejdzie godzina.
Określone wymogi co do fizycznego
przygotowania obu kaplic dotyczyły także przygotowania uczestników. Ci w
Bazylice św. Pawła - sami mężczyźni - mieli na sobie szaty i paliusze, stosownie
do kościelnej rangi, lub nienagannie skrojone czarne garnitury w przypadku osób
świeckich. Skoncentrowani na jednym celu, z oczami utkwionymi w ołtarz i pusty
Tron, wydawali się pobożnymi duchownymi rzymskimi lub świeckimi uczestnikami
nabożeństwa, za których byli powszechnie uważani.
Rangą dorównując rzymskiej falandze,
uczestnicy amerykańscy w kaplicy celującej stanowili jednak ostry kontrast do
swoich kolegów w Watykanie. Tutaj zjawiali się mężczyźni i kobiety. Nie
zasiadali oni w klęcznikach w eleganckich ubraniach, lecz zaraz po wejściu
rozbierali się do naga, a następnie zakładali pojedynczą szatę bez szwów,
przepisaną na okazję intronizacji; szata była krwistoczerwona na znak ofiary,
długa do kolan, bez rękawów, z wycięciem pod szyją w kształcie litery V, otwarta
z przodu. Rozbieranie i ubieranie odbywało się w milczeniu, bez pośpiechu i
podniecenia. Całkowita koncentracja, rytualny spokój.
Po przebraniu się uczestnicy przechodzili
obok misy z piszczelami i zanurzali w niej rękę, wyciągali garstkę kości i
zajmowali miejsca na klęcznikach ustawionych w półkolu na wprost ołtarza. Misa
stopniowo opróżniała się, uczestnicy wypełniali klęczniki, ciszę wyypełnił
rytualny hałas. Nieustannie potrząsając kośćmi, każdy z Uczestników zaczął mówić
- do siebie, do innych, do Księcia, po prostu w pustą przestrzeń. Na początku
nie były to głosy ochrypłe, lecz rozbrzmiewające chaotycznie w rytualnej
kadencji.
Wciąż przybywali nowi uczestnicy. Brali
kości, wypełniali pozostałe klęczniki. Bezładna kadencja poczęła przybierać na
sile w delikatnym, kakofonicznym sussurro. Wzbierająca fala
niezrozumiałych modłów i błagań, potrząsania kośćmi przerodziła się w rodzaj
kontrolowanej ekstazy. Dźwięki stawały się gniewne, nabrzmiałe przemocą. Stawały
się kontrolowanym koncertem chaosu. Rozdzierającym duszę wyciem nienawiści i
buntu. Ześrodkowanym preludium mającej nastąpić intronizacji Księcia tego świata
do Cytadeli Słabego.
W powiewającej wdzięcznie krwistoczerwonej
szacie Leon wstąpił do zakrystii. W pierwszej chwili wydawało mu się, że
wszystko jest w idealnym porządku. Jego koncelebrans, łysy arcykapłan w
okularach, zapalił pojedynczą świecę w przygotowaniu do procesji. Napełnił
ogromny złoty kielich czerwonym winem i przykrył go srebrną pateną. Na patenie
ułożył ogromny biały opłatek przaśnego chleba.
Trzeci mężczyzna, ojciec Medico, siedział
na ławce. Ubrany tak samo jak pozostali dwaj, trzymał na kolanach dziecko.
Własną córkę Agnieszkę. Leon z zadowoleniem odnotował, że Agnieszka była
spokojna i pogodzona z czekającą ją przemianą. Rzeczywiście, tym razem wydawała
się gotowa. Ubrano ją w luźną białą szatę do kostek. I podobnie jak jej pieskowi
zaaplikowano jej środki uspokajające mające działać do czasu, gdy zacznie się
jej rola w misterium.
- Agnisiu - szepnął Medico do ucha dziecka.
- Za chwilę nadejdzie pora, by pójść z tatusiem.
- To nie mój tatuś...
Mimo zażytych leków udało jej się podnieść
oczy na ojca. Jej głosik był słaby, lecz słyszalny.
- Bozia jest moim tatusiem...
- BLUŹNIERSTWO!
Słowa Agnieszki błyskawicznie zgasiły
zadowolenie Leona, jego oczy ciskały błyskawice.
- Bluźnierstwo! - wyrzucił z siebie
ponownie to słowo niczym pocisk.
Jego usta zamieniły się w wylot armaty,
zasypując Medica gradem wyrzutów. Ten człowiek, chociaż lekarz, był po prostu
partaczem! Dziecko trzeba było odpowiednio przygotować! Było na to dość czasu!
Słysząc wyrzuty biskupa Leona, Medico
zrobił się szary na twarzy. Lecz na jego córce gniew biskupa nie zrobił żadnego
wrażenia. Próbowała skierować spojrzenie swych niezwykłych oczu na kipiącego
gniewem Leona; z trudem pokonując omdlenie, powtórzyła swój sprzeciw:
- Bozia jest moim tatusiem...!
Drżąc z podniecenia, ojciec Medico ujął
główkę córki, próbując odwrócić jej twarz ku sobie.
- Kochanie - perswadował. - Ja jestem twoim
tatusiem. Zawsze byłem twoim tatusiem. I twoją mamusią, od kiedy odeszła.
- Nie moim tatusiem... Pozwoliłeś zabrać
Flinnie... Nie róbcie krzywdy Flinniemu... To... tylko mały szczeniak... Bozia
stworzyła małe pieski...
- Posłuchaj mnie, Agnisiu. Ja jestem twoim
tatusiem. Już czas...
- Nie moim tatusiem... Bozia jest moim
tatusiem... Bozia jest moją mamusią... Tatusiowie nie robią rzeczy, które nie
podobają się Bozi... Nie moim...
Świadom, że kaplica w Watykanie czeka na
uruchomienie ceremonialnego połączenia, Leon gwałtownym skinieniem głowy dał
znak arcykapłanowi. Jak tyle razy w przeszłości, jedynym wyjściem była procedura
awaryjna. A jeśli ofiara - zgodnie z regułą - ma być świadoma podczas pierwszej
rytualnej konsumacji, musieli to zrobić teraz.
Spełniając kapłańską powinność, Arcykapłan
usiadł obok ojca Medico i przeniósł omdlałe od narkotyków ciało Agnieszki na
własne kolana.
- Agnisiu, posłuchaj. Ja też jestem twoim
tatusiem. Pamiętasz, jak bardzo się kochaliśmy? Pamiętasz?
Lecz Agnieszka walczyła
uparcie.
- Nie mój tatuś... tatusiowie nie robią mi
złych rzeczy... nie krzywdźcie mnie... nie krzywdźcie Pana Jezusa..."
W późniejszych latach pamięć Agnieszki o
tej nocy - bo jednak ją pamiętała - nie zachowa dotykania jej ciała, całej
pornograficznej otoczki. Pamięć o tej nocy, kiedy już ją sobie przypomni, zleje
się z pamięcią całego dzieciństwa. Z pamięcią nieustannego ataku zła. Z pamięcią
- nigdy nie zawodzącym ją poczuciem - zalanej światłem głębi tabernakulum w jej
dziecinnej duszy, gdzie światłość przemieniała jej męczarnie w odwagę, dzięki
której mogła walczyć.
W jakiś sposób wiedziała, choć jeszcze
tego nie rozumiała, że to wewnętrzne tabernakulum było miejscem, w którym
naprawdę żyła. To centrum jej istoty było nietykalnym azylem zamieszkującej w
niej siły, miłości i ufności; miejscem, gdzie cierpiąca Ofiara - prawdziwy cel
ataków złego na Agnieszkę - na zawsze uświęciła jej cierpienie Swym własnym
cierpieniem.
To właśnie z wnętrza tego azylu
Agnieszka słyszała każde słowo wypowiadane w zakrystii w noc intronizacji. To z
głębi tego azylu widziała przebijające ją twarde oczy biskupa Leona i nieruchomy
wzrok arcykapłana. Znała cenę oporu. Czuła, że zabrano jej ciało z kolan ojca.
Widziała światło odbijające się w okularach arcykapłana. Widziała, jak ojciec
przysuwa się do niej. Widziała igłę w jego dłoni. Poczuła ukłucie. Znów poczuła
działanie leku. Czuła, że ktoś ją podnosi. Lecz nadal walczyła. Walczyła, by
widzieć. Walczyła z bluźnierstwem; ze skutkami gwałtu; ze śpiewami; z horrorem,
który miał dopiero nadejść.
Sparaliżowana lekiem, nie mogła się
nawet poruszyć; wezwała na pomoc całą swoją wolę jako jedyną broń i ponownie
wyszeptała słowa oporu i udręki:
- Nie mój tatuś... Nie czyńcie krzywdy
Panu Jezusowi... Nie czyńcie mi krzywdy...
Wreszcie nadeszła godzina. Początek
właściwego czasu wejścia Księcia do Cytadeli. Na dźwięk dzwonu nieskończoności
wszyscy uczestnicy w kaplicy Leona wstali jak jeden mąż. Trzymając w rękach
kartki mszalne, przy niemilknącym, przerażającym akompaniamencie klekocących
kości, zaintonowali na całe gardło procesjonał, triumfalną profanację hymnu
świętego Pawła Apostoła:
- Maran Atha! Przybądź, Panie!
Przybądź, Książę. Przybądź! O przybądź!...
Wprawni akolici - mężczyźni i kobiety -
poprowadzili procesję z zakrystii do ołtarza. Z tyłu za nimi, przygnębiony, lecz
godnie wyglądający nawet w swym krwistoczerwonym stroju, postępował ojciec
Medico niosący na rękach ofiarę, którą ułożył na ołtarzu obok krucyfiksu. W
migotliwym cieniu zasłoniętego pentakla jej włosy prawie dotykały klatki z małym
pieskiem. Teraz - stosownie do swej godności, z oczami błyszczącymi za okularami
- arcykapłan wziął do ręki jedyną czarną świecę i zajął
miejsce po lewej stronie ołtarza. Na końcu szedł biskup Leon, niosący kielich i
hostię; przyłączył się do śpiewu zebranych, intonujących hymn na Wejście.
- Niech się tak stanie! - wionęły ponad
ołtarzem końcowe słowa hymnu w kaplicy celującej.
"Niech się tak stanie!" Starożytna pieśń
musnęła bezwładne ciało Agnieszki, spowijając mgłą jej duszę głębiej niż leki,
potęgując uczucie chłodu, który, jak wiedziała z doświadczenia, miał ją
całkowicie ogarnąć.
- Niech się tak stanie! Amen! Amen! -
wionęły starożytne słowa ponad ołtarzem Bazyliki św. Pawła. Łącząc w jedno swe
serca i wolę z sercami i wolą celujących uczestników w Ameryce, falanga rzymska
zaintonowała wybrany, zmieniony fragment z mszału rzymskiego, zaczynający się od
Hymnu do Dziewicy Zgwałconej, a kończący się Koroną Inwokacji Thorna.
W kaplicy celującej biskup Leon zdjął z
szyi mieszek ofiarny i ułożył go ze czcią pomiędzy głową krucyfiksu a podstawą
pentagramu. Następnie przy akompaniamencie podjętego na nowo chóralnego
mruczando i klekotania kości, akolici umieścili trzy kawałki kadziła na
rozżarzonych węglach w kadzielnicy. Prawie natychmiast niebieski dym rozszedł
się po holu, a ostra woń kadzidła spowiła ofiarę, celebransów i uczestników.
W omdlałej duszy Agnieszki dym, zapach
kadzidła, działanie leków oraz chłód i rytualny hałas - wszystko zmieszało się w
jedną ohydną kadencję.
Choć nikt nie dał sygnału, doskonale
wyszkolony posłaniec ceremonialny poinformował swego watykańskiego odpowiednika,
że inwokacje właśnie się zaczynają. Nagła cisza spowiła amerykańską kaplicę.
Biskup Leon uroczyście uniósł krucyfiks leżący obok ciała Agnieszki, oparł go
głową w dół o ołtarz i zwracając się twarzą do zgromadzenia, podniósł lewą rękę
do odwróconego znaku błogosławieństwa: grzbiet dłoni zwrócony ku zgromadzeniu,
kciuk i dwa palce środkowe przyciśnięte do wewnętrznej strony dłoni, mały i
wskazujący palec uniesione jako symbol rogów Kozła.
- Módlmy się!
W atmosferze mroku i ognia główny celebrans
w każdej z kaplic zaintonował serię inwokacji do Księcia. Uczestnicy w każdej z
kaplic odpowiadali na wezwania celebransów. Następnie - ale tylko w
amerykańskiej kaplicy celującej - każdemu responsowi towarzyszyło odpowiednie
działanie - rytualne wykonanie ducha i znaczenia słów. Nad osiągnięciem kadencji
doskonałej słów i woli między obiema kaplicami czuwali gońcy ceremonialni.
Od tej właśnie kadencji doskonałej zależało odpowiednie uformowanie
intencji ludzi, w które miał być przybrany dramat intronizacji Księcia.
- Wierzę w jedną Moc - wyrzekł z
przekonaniem biskup Leon.
- A imię jej Kosmos - zaintonowali
uczestnicy w obu kaplicach, odwracając odpowiedź mszału rzymskiego. Towarzyszyło
jej odpowiednie działanie w kaplicy celującej. Dwaj akolici okadzili ołtarz,
dwaj inni ustawili na ołtarzu pojemniki z ziemią, powietrzem, ogniem i wodą,
skłonili się przed biskupem i powrócili na swoje miejsca.
- I w Jednorodzonego Syna Kosmicznego
Brzasku - zaintonował Leon.
- A imię jego Lucyfer - brzmiał drugi
respons.
Akolici Leona zapalili świece i okadzili
pentagram.
Trzecia inwokacja:
- Wierzę w Tajemniczego.
I trzecia odpowiedź:
- Którym jest Wąż Jadowity na Drzewie
Życia.
Przy akompaniamencie klekocących kości
pomocnicy podeszli do czerwonego filara i odwrócili Tarczę Węża, ukazując
odwrotną jej stronę wyobrażającą Drzewo Znajomości Dobra i Zła.
Wtedy Stróż w Rzymie i biskup w Ameryce
zgodnie zaintonowali czwartą inwokację:
- Wierzę w Pradawnego Lewiatana.
I unisono poprzez ocean i kontynent
popłynęła czwarta odpowiedź:
- A imię jego Nienawiść.
Nastąpiło okadzenie czerwonego filaru z
Drzewem Wiadomości Dobrego i Złego.
Piąta inwokacja brzmiała:
- Wierzę w Pradawnego Lisa.
I piąty donośny respons:
- A imię jego Kłamstwo.
Tu okadzono czarną kolumnę jako symbol
rozpaczy i wszelkiej obrzydliwości.
W migotliwym świetle ogarków, spowity
kłębami niebieskiego dymu, Leon skierował wzrok na klatkę z Flinnim stojącą tuż
obok ciała Agnieszki rozciągniętego na ołtarzu. Szczeniak przebudził się z
letargu, podniósł się na cztery łapy, podniecony hałasem śpiewów, klekotania
kości.
- Wierzę w Pradawnego Kraba - zaintonował
Leon szóstą inwokację.
- A imię jego jest Żywy Ból - zagrzmiała
szósta odpowiedź, a kości klekotały miarowo.
Teraz oczy wszystkich zwróciły się na
akolitę, który podszedł do ołtarza i sięgnął ręką do klatki. Piesek zamachał
ogonkiem, spodziewając się pieszczoty. Tymczasem akolita wprawnym ruchem
wyszarpnął zwierzę z klatki, drugą ręką dokonując błyskawicznej wiwisekcji,
poczynając od usunięcia genitaliów wyjącego szczeniaka. Ekspert w swoim fachu,
umiejętnie przedłużał cierpienie psa i frenetyczną radość uczestników rytuału
zadawania bólu.
Lecz nie wszystkie odgłosy zagłuszał
piekielny hałas przerażającej celebracji. Był jeszcze słabiutki głosik
śmiertelnej walki Agnieszki. Bezgłośnego jej krzyku w odpowiedzi na agonię
pieska. Dźwięk niesłyszalnych słów. Dźwięk błagania i cierpienia.
- Bozia jest moim tatusiem!... Święta
Bozia!... Mój pieseczek!... Nie róbcie krzywdy Flinniemu!... Bozia jest moim
tatusiem!...Nie róbcie krzywdy Panu Jezusowi... Święta Bozia...
Czujny na każdy szczegół, biskup Leon
rzucił okiem na ofiarę. Będąc w stanie bliskim nieświadomości, ofiara wciąż
walczyła. Wciąż protestowała. Wciąż jeszcze czuła ból. Wciąż jeszcze się modliła
z tym swoim nieustępliwym oporem. Leon był zachwycony. Co za doskonała ofiara.
Jak przyjemna musi być Księciu. Bezlitośnie i bez najmniejszej przerwy Leon i
Stróż przeprowadzili swoje zgromadzenia przez resztę czternastu w sumie
inwokacji, a odpowiednie działania towarzyszące każdej odpowiedzi stawały się
zgiełkliwym teatrem perwersji. Wreszcie biskup Leon zakończył pierwszą część
ceremonii wielką inwokacją:
- Wierzę, że Książę tego świata zostanie
tej nocy intronizowany do Starożytnej Cytadeli i z tego
miejsca stworzy Nową Wspólnotę.
I przyszła odpowiedź, robiąca przerażające
wrażenie nawet w tym upiornym otoczeniu:
- A imię jej będzie Powszechny Kościół
Człowieka.
Teraz nadeszła pora, by Leon podniósł z
ołtarza Agnieszkę. Pora, by arcykapłan uniósł prawą ręką kielich, a lewą ogromną
hostię. Pora, by Leon przewodniczył modlitwie ofiarowania, po każdym rytualnym
pytaniu czekając na odpowiedzi zawarte w mszałach trzymanych przez uczestników.
- Jakie było imię tej ofiary przy
pierwszych narodzinach?
- Agnieszka!
- Jakie było imię tej ofiary przy drugim
narodzeniu?
- Agnieszka Zuzanna!
- Jakie było imię tej ofiary przy trzecich
narodzinach?
- Rahab Jerycho!
Teraz Leon ponownie ułożył Agnieszkę na
ołtarzu, a następnie nakłuł wskazujący palec jej lewej ręki, a z małej ranki
wypłynęła krew.
Chłód przeszywał jej ciało, miała
mdłości, czuła, jak podnoszą ją z ołtarza, lecz już nie była w stanie poruszać
oczami. Czuła ostre ukłucie w lewej ręce. Docierały do niej słowa zawierające
zagrożenie, którego nie potrafiła wysłowić: "Ofiara... Agnieszka... narodzona po
raz trzeci... Rehab Jerycho..."
Leon umoczył wskazujący palec lewej ręki we
krwi Agnieszki i unosząc go tak, by mogli to zobaczyć uczestnicy, rozpoczął
modlitwę ofiarowania.
- Krew naszej Ofiary została przelana * aby
nasza służba Księciu była doskonała. * Aby sprawował najwyższą władzę w Domu
Jakuba * W Ziemi Obiecanej Wybrańca.
Teraz przyszła kolej na arcykapłana.
Trzymając wysoko kielich i hostię, wygłosił rytualną odpowiedź ofiarowania:
- Zabieram cię ze sobą, przeczysta ofiaro *
Zabieram cię do nieświętej północy - Zabieram cię na wzgórze Księcia.
Arcykapłan ułożył hostię na piersiach
Agnieszki, trzymając kielich z winem nad jej piersią.
Mając po prawicy i po lewicy arcykapłana i
akolitę Medica, biskup Leon spojrzał na gońca ceremonialnego. Upewniwszy się, że
Stróż o granitowej twarzy i jego rzymska falanga tworzą wraz z nim doskonały
tandem, znów zaintonował wraz ze współcelebransami modlitwę ofiarowania:
- Prosimy cię, Panie, Lucyferze, Książę
Ciemności * Który gromadzisz wszystkie nasze ofiary * Wejrzyj łaskawie na naszą
ofiarę * Złożoną na popełnienie wielu grzechów.
A potem bezbłędnym unisono, jakiego nabiera
się po latach praktyk, biskup i arcykapłan wygłosili najświętsze słowa
łacińskiej mszy. Przy podniesieniu hostii:
- HOC EST ENIM CORPUS MEUM.
Przy podniesieniu kielicha:
HIC EST ENIM CALIX SANGUINIS MEI, NOVI
ET AETERNI TESTAMENTI, MYSTERIUM FIDEI QUI PRO VOBIS ET PRO MULTIS EFFUNDETUR IN
REMISSIONEM PECCATORUM. HAEC QUOTIESCUMQUE FECERITIS IN
MEI MEMORIAM FACIETIS.
Zebrani natychmiast odpowiedzieli
wznowieniem rytualnego hałasu, kakofonią dźwięków, mieszaniną wyrazów i klekotu
kości, i towarzyszących temu lubieżnych gestów wszelkiego rodzaju. Tymczasem
biskup spożył odrobinę hostii i upił łyczek wina z kielicha.
Na sygnał Leona - ponownie odwrócone
błogosławieństwo znakiem - rytualny hałas przybrał formę nieco bardziej
uporządkowanego chaosu, kiedy uczestnicy posłusznie ustawili się w kolejce.
Przechodząc obok ołtarza, gdzie otrzymywali komunię - odrobinę hostii, łyczek z
kielicha - mieli też okazję podziwiać Agnieszkę. Lecz nie chcąc uronić nic z
pierwszego rytualnego gwałtu na ofierze, szybko wracali do swoich klęczników,
patrząc w napięciu, jak biskup skupia całą uwagę na dziecku.
Uczuwszy na sobie ciężar ciała biskupa,
Agnieszka z całej siły próbowała uwolnić się od niego. Nawet teraz usiłowała
wykręcić głowę, jakby szukała pomocy w tym bezlitosnym miejscu. Lecz pomoc nie
znikąd nie nadchodziła. Był tylko arcykapłan czekający na swoją kolej w tym
niewyobrażalnym świętokradztwie. Czekał także jej ojciec. I był ogień palących
się czarnych świec, odbijający się czerwienią w ich oczach. Ogień zapalał się w
ich oczach. Wewnątrz tych wszystkich oczu. Ogień, który będzie jeszcze palił
długo, gdy pogasną świece. Palił już zawsze...
Cierpienie, które owładnęło Agnieszką
tamtej nocy, jej ciałem i duszą, było tak głębokie, że chyba ogarniało cały
świat. Lecz ani na chwilę nie było to tylko jej konanie. Tego była przez cały
czas pewna. Kiedy słudzy Lucyfera gwałcili ją na zbezczeszczonym, nieświętym
ołtarzu, gwałcili równocześnie tego Pana, który był jej tatusiem i mamusią. Tak
jak On przemienił jej słabość Swoją odwagą, tak też uświęcił jej profanację
swymi niewypowiedzianymi udrękami i jej długotrwałe cierpienie Swoją Męką. To do
Niego - tego Pana, który był jej jedynym ojcem i jedyną matką, i jedynym obrońcą
- słała bezgłośne krzyki męki, przerażenia i bólu. I to do Niego, tracąc
przytomność, modliła się o ratunek.
Leon znów stał obok ołtarza, na jego zlanej
potem twarzy malowało się podniecenie, była to najwyższa chwila jego triumfu.
Skinienie głowy w kierunku gońca ceremonialnego czuwającego przy telefonie.
Chwila oczekiwania. Skinięcie głowy tamtego w odpowiedzi. Rzym był gotów.
- Mocą przekazaną mi jako równoczesnemu
celebransowi ofiary i równoczesnemu wykonawcy intronizacji, przewodniczę
wszystkim tu i w Rzymie, wzywając ciebie, Książę Wszelkiego Stworzenia! W
imieniu wszystkich zebranych w tej kaplicy i wszystkich braci zgromadzonych w
kaplicy rzymskiej, wzywam Cię, o Książę, przybądź!
Drugiej modlitwie intronizacyjnej miał
przewodniczyć arcykapłan. W tej niezwykłej chwili, gdy spełniało się najwyższe,
na co kiedykolwiek czekał, recytowane przez niego łacińskie zdania były wzorem
kontrolowanej emocji:
- Przybądź, obejmij w posiadanie Dom Wroga.
* Wejdź do miejsca, które było dla Ciebie przygotowane. * Zstąp pomiędzy Swoje
wierne Sługi * Którzy przygotowali dla Ciebie łoże, * Którzy wznieśli Twój
Ołtarz i pobłogosławili go infamią.
Było godne i sprawiedliwe, by to właśnie
biskup Leon zaintonował ostatnią modlitwę wprowadzenia w kaplicy celującej:
- Zgodnie ze świętymi instrukcjami z
Wierzchołka Góry, * W imieniu wszystkich Braci * ja Ciebie pragnę uwielbić,
Książę Ciemności. * Stułę wszystkiego, co Nieświęte * Wkładam oto w Twoje ręce *
Potrójną Koronę Piotra * Zgodnie z nieugiętą wolą Lucyfera * Byś tu rządził. *
Aby był Jeden Kościół, * Jeden Kościół od Morza do Morza, * Jedno Wielkie i
Potężne Zgromadzenie * Mężczyzn i Kobiety, * zwierząt i roślin. * Aby nasz
Kosmos znów * Był jeden, niezwiązany i wolny.
Przy ostatnim słowie, na znak dany przez
Leona, wszyscy w jego kaplicy usiedli. Rytuał został przekazany do kaplicy
docelowej w Rzymie.
W ten sposób intronizacja Księcia do
Cytadeli Słabego prawie już dobiegła końca. Pozostała jeszcze tylko autoryzacja,
ustawa instrukcyjna i dowód. Stróż podniósł oczy znad ołtarza i skierował ponure
wejrzenie na międzynarodowego delegata, który przyniósł mieszek zawierający list
autoryzacyjny i instrukcję. Wszyscy odprowadzali go wzrokiem, gdy wstał i
skierował się do ołtarza, wziął do ręki mieszek, wyjął papiery i twardym pruskim
akcentem przeczytał ustawę autoryzacyjną:
- "Z mandatu Zgromadzenia i Świętych
Starszych wyznaczam, autoryzuję i uznaję tę kaplicę, która odtąd będzie się
nazywała Kaplicą Wewnętrzną, za zajętą, posiadaną i będącą całkowitą własnością
Tego, którego intronizowaliśmy jako Pana i Mistrza naszego ludzkiego losu.
Ktokolwiek środkami tej kaplicy będzie
desygnowany i wybrany na ostatniego sukcesora Urzędu Piotrowego, mocą swej
urzędowej przysięgi poświęci siebie i wszystkich, którym rozkazuje, aby byli
gorliwymi instrumentami i współpracownikami Budowniczych Domu
Człowieczego na Ziemi i w całym Kosmosie Człowieka. Przemieni on prastarą
Wrogość w Przyjaźń, Tolerancję i Asymilację, i będzie to zastosowane do
narodzin, edukacji, pracy, finansów, handlu, przemysłu, nauki, kultury, życia i
dawania życia, umierania i udzielania śmierci. Niechaj tedy zostanie uformowana
Nowa Era Człowieka".
- Niech się tak stanie! - zaintonował Stróż
odpowiedź rzymskiej falangi.
- Niech się tak stanie! - zaintonował
biskup Leon - na znak dany przez gońca ceremonialnego - wyrażając zgodę
uczestników.
Następny rytualny nakaz, ustawa
instrukcyjna, była to w rzeczywistości uroczysta przysięga zdrady, mocą której
każdy duchowny obecny na ceremonii w Bazylice św. Pawła za Murami - czy to
kardynał, biskup czy prałat - celowo i rozmyślnie sprofanuje sakrament święceń,
mocą którego niegdyś otrzymał łaskę i władzę uświęcania innych.
Delegat Międzynarodowy uniósł lewą rękę,
czyniąc znak.
- Czy wszyscy tu obecni i każdy z osobna -
odczytywał tekst przysięgi - usłyszawszy tę Autoryzację, teraz uroczyście
przysięgają przyjąć ją chętnie, jednogłośnie, natychmiast, bez żadnych
zastrzeżeń lub wybiegów?
- Przysięgamy!
- Czy wy wszyscy i każdy z osobna
przysięgacie uroczyście, że będziecie wykonywać swoje obowiązki z myślą o
wypełnieniu celów Powszechnego Kościoła Człowieka?
- Przysięgamy uroczyście.
- Czy wy wszyscy i każdy z osobna jesteście
gotowi podpisać to jednogłośne postanowienie własną krwią, oby Lucyfer cię
uderzył, jeślibyś się sprzeniewierzył tej Przysiędze Zgody?
- Jesteśmy gotowi.
- Czy wy wszyscy i każdy z osobna zgadzacie
się mocą tej Przysięgi przenieść Panowanie i Posiadanie waszych dusz z
Prastarego Wroga, Najwyższego Słabego, we Wszechpotężne ręce naszego Pana,
Lucyfera?
- Zgadzamy się.
Teraz nadeszła pora na rytuał końcowy. Na
dowód.
Umieściwszy oba dokumenty na ołtarzu,
delegat wyciągnął rękę do Stróża. Wówczas rzymianin o granitowej twarzy złotą
pincetą nakłuł opuszkę kciuka lewej ręki delegata i złożył krwawą pieczęć przy
jego nazwisku na ustawie autoryzacyjnej.
Uczestnicy watykańskiej uroczystości szybko
poszli w ślady delegata. A kiedy już każdy członek rzymskiej falangi
zadośćuczynił ostatniemu rytualnemu wymogowi, w Bazylice św. Pawła za Murami
rozbrzmiała srebrna sygnaturka.
W kaplicy amerykańskiej trzykrotnie
zawtórował jej delikatny, melodyjny głos dzwonu nieskończoności. Ding! Dong!
Ding! Wyjątkowo gustowny dźwięk - pomyślał Leon - gdy oba zgromadzenia
zaintonowały pieśń na wyjście:
- Bim! Bom! Bam!* Nic nie Przemoże
Prastarych Bram! * Upadnie Skała i Krzyż sam * Na zawsze * Bim! Bom! Bam!
Procesja wyjściowa uformowała się
odpowiednio do rang. Na początku szli akolici. Potem ojciec Medico z bezwładnym
i trupiobladym ciałem Agnieszki w ramionach. Na końcu Arcykapłan i biskup Leon,
którzy podjęli śpiew, znikając w zakrystii.
Członkowie falangi rzymskiej wyszli na
dziedziniec św. Damazego we wczesnych godzinach rannych w święto Piotra i Pawła.
Wsiadając do czekających limuzyn niektórzy kardynałowie i biskupi odpowiedzieli
na pełne czci saluty gwardzistów, czyniąc machinalny gest błogosławieństwa.
Dziedziniec opustoszał i tylko mury Bazyliki św. Pawła jak zawsze jaśniały
wspaniałymi freskami przedstawiającymi Chrystusa i św. Pawła Apostoła, którego
imię przybrał ostatni sukcesor na Stolicy Piotrowej.
1978
Dla papieża, który przybrał imię Apostoła,
lato 1978 roku miało być ostatnim na tej ziemi. Zmęczony trudami
piętnastoletnich rządów oraz cierpieniem fizycznym związanym z długotrwałą
chorobą, 6 sierpnia został zabrany przed swego Boga z głównej siedziby władzy w
Kościele rzymskokatolickim.
Podczas sede vacante - kiedy tron
Piotrowy jest pusty - praktyczne sprawy Kościoła Powszechnego prowadzi kardynał
kamerling, inaczej szambelan papieski. W tym przypadku był nim ów nieszczęsny
sekretarz stanu, Jego Eminencja kardynał Jean-Claude de Vincennes, który, jak
wieść niosła, rządził Kościołem nawet za życia papieża.
Ten wysoki, szczupły mężczyzna obdarzony
był przez naturę dużą dozą galijskiego sprytu. Jego maniery obejmowały całą gamę
zachowań - od zgryźliwości po protekcjonizm, dzięki czemu potrafił stworzyć
odpowiednią atmosferę zarówno dla arystokratów, jak i podwładnych. Ostre rysy
twarzy dobrze harmonizowały z wybitnym stanowiskiem, jakie zajmował w
watykańskiej administracji.
Z natury rzeczy w czasie sede vacante
na szambelana spadają liczne obowiązki, a czasu jest mało. Jednym z ważniejszych
zadań jest staranne uporządkowanie osobistych papierów i dokumentów pozostałych
po zmarłym papieżu. Oficjalnym celem tych działań jest
wyłuskanie spraw niedokończonych przez zmarłego. Nieoficjalnym produktem
ubocznym jest szansa poznania z pierwszej ręki najskrytszych myśli ostatniego
papieża na temat bolączek Kościoła.
W normalnych warunkach Jego Eminencja
dokonałby przeglądu papierów po zmarłym papieżu zanim zbierze się konklawe, by
wybrać jego następcę. Lecz przygotowania do sierpniowego konklawe całkowicie
pochłonęły jego energię i uwagę. Od wyniku konklawe - a dokładniej od osobowości
człowieka, który je opuści jako nowy papież - zależało bowiem powodzenie
misternego planu, jaki w ciągu ostatnich dwudziestu lat przygotował kardynał
Vincennes wraz z podobnie myślącymi kolegami w Watykanie i na całym świecie.
Ludzie ci byli zwolennikami nowego modelu
papiestwa i Kościoła rzymskokatolickiego. W ich mniemaniu papież i Kościół nie
mogą dłużej stać z boku, zachęcając ludzkość, by przystąpiła do owczarni
katolicyzmu. Nadszedł czas, by zarówno papiestwo, jak i Kościół jako instytucja
włączył się w zbiorowy wysiłek ludzkości ku zbudowaniu lepszego świata dla
każdego. Nadszedł czas, by Kościół odrzucił zasadę dogmatów i przestał
postrzegać siebie jako absolutnego i wyłącznego posiadacza prawdy ostatecznej.
Plany te nie mogły być rzecz jasna
opracowane w swoistej próżni odizolowanej od świata wewnętrznej polityki
Watykanu. Nie znaczy to jednak, że kardynał sekretarz przyjmował tylko idee
płynące z zewnątrz. On i jego watykańscy towarzysze o podobnych zapatrywaniach
zawarli pakt z ze świeckimi liderami ruchu. Mocą tego paktu wspólnie, każdy we
właściwym sobie obszarze, pracowali dla urzeczywistnienia pożądanej
fundamentalnej transformacji Kościoła i papiestwa.
Zgadzali się co do tego, że po śmierci
papieża nadszedł odpowiedni moment, by konklawe wybrało jakiegoś poczciwca na
następcę na stolicy Piotrowej. Znając zręczność kardynała Vincennesa, nikt nie
wątpił, że taki właśnie odpowiedni człowiek opuści jako zwycięzca - nowy papież
- sierpniowe konklawe 1978 roku.
Nic więc dziwnego, że mając w perspektywie
taki sukces, kardynał odłożył wszystko inne na bok, nie wyłączając osobistych
papierów zmarłego papieża. Gruba koperta z tłoczonym papieskim herbem leżała
nietknięta w osobnej szufladzie w biurku kardynała.
Okazało się jednak, że sekretarz stanu
całkowicie się przeliczył. Kardynałowie elektorzy, zamknięci na klucz w sali
obrad, wybrali na papieża człowieka najzupełniej nieodpowiedniego. Człowieka
wrogo nastawionego do planów ukutych przez kardynała kamerlinga i jego
towarzyszy. Chyba nikt w Watykanie nie zapomni dnia. Vincennes dosłownie wypadł
z sali, gdy tylko przekręcono klucz w drzwiach, uwalniając elektorów. Nie dbając
o zwyczajowe ogłoszenie zakończenia "błogosławionego konklawe", wpadł do swoich
prywatnych apartamentów niczym anioł pomsty.
O tym, jak poważny błąd popełnił z tym
konklawe, kardynał sekretarz stanu Vincennes przekonał się już w pierwszych
tygodniach urzędowania nowego papieża. A były to tygodnie
wielkiej frustracji. Tygodnie nieustannych utarczek słownych z papieżem i
gorących dyskusji w gronie zaufanych ludzi. W obliczu niebezpieczeństwa, jakie
niósł każdy kolejny dzień, zapomniano o zabezpieczeniu papierów po zmarłym.
Kardynał Vincennes nie był w stanie przedłożyć swoim towarzyszom przewidywanych
działań i reakcji nowego człowieka na tronie świętego Piotra. Jego Eminencja
stracił kontrolę nad biegiem wydarzeń.
A potem ludźmi owładnęła niepewność i
strach, gdy stała się rzecz najzupełniej nieoczekiwana. Oto w trzydziestym
trzecim dniu po elekcji nowy papież zmarł, Rzym i świat zatrząsł się od plotek.
Kiedy papiery nowo zmarłego papieża zebrano
do drugiej koperty z wytłoczonym herbem papieskim, kardynał nie miał już wyboru:
musiał zająć się nią, a przy okazji tą poprzednią. Lecz pora była
niesprzyjająca. Organizacji nowego konklawe w październiku przyświecała jedna
myśl: trzeba było naprawić błąd popełniony w sierpniu. Dano mu jeszcze jedną
szansę. Był najzupełniej pewien, że jego życie zależy od tego, czy potrafi ją
właściwie wykorzystać. Tym razem dopilnuje, by wybrano spolegliwego papieża.
Lecz zły los go prześladował. Mimo
gargantuicznych wysiłków, wynik październikowego konklawe był dla niego równie
katastrofalny, co sierpniowego. Uparci elektorzy i tym razem wybrali człowieka
niemiłego pod każdym możliwym względem. Gdyby okoliczności na to pozwalały, Jego
Eminencja z pewnością poświęciłby czas wyświetleniu zagadki, co poszło nie tak w
obu konklawe. Lecz właśnie czasu brakowało mu najbardziej.
Kiedy w ciągu niewielu miesięcy trzeci
człowiek zasiadł na papieskim tronie, nie można było dłużej odwlekać przejrzenia
zawartości dwu kopert z herbem papieskim. Choć osaczony, jak lis w norze, Jego
Eminencja nie miał zamiaru wypuścić z rąk obu kopert, zanim nie zapozna się z
ich treścią.
Przegląd miał miejsce pewnego
październikowego ranka przy owalnym stole konferencyjnym w obszernym gabinecie
kardynała. Mieszczące się zaledwie kilka metrów od gabinetu
papieża na trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego, z palladiańskimi oknami
utkwionymi wieczyście w placu świętego Piotra i rozpościerającej się za nim
szerokiej panoramie niby oczy bez powiek - pomieszczenie to stanowiło tylko
jedną z zewnętrznych oznak globalnej władzy kardynała.
Jak nakazywał zwyczaj, kardynał zaprosił
dwóch ludzi jako świadków i pomocników. Pierwszy z nich - arcybiskup Silvio
Aureatini - stosunkowo młody człowiek o utrwalonej już jednakże pozycji i dużo
większych ambicjach - był typem czujnego, bystrego północnego Włocha. Jego
ptasia twarz wydawała się cała zwężać się w kulminacyjny punkt, jaki stanowił
koniec wydatnego nosa, niby ostro zatemperowany ołówek.
Drugi mężczyzna - ksiądz Aldo Carnesecca -
był zwykłym, nic nie znaczącym duchownym, który przeżył
cztery pontyfikaty i dwukrotnie brał udział w przeglądzie papierów zmarłych
papieży. Był ceniony przez przełożonych jako "zaufany człowiek". Wymizerowany,
siwowłosy mężczyzna o spokojnym głosie i nieokreślonym wieku, był dokładnie tym,
na co wskazywał wyraz jego twarzy, wytarta sutanna i bezosobowe zachowanie -
zawodowym podwładnym.
Tacy ludzie, jak ksiądz Carnesecca,
przychodzą do Watykanu z wielkimi ambicjami. Lecz nie mając w sobie ducha
stronniczości i nienawiści, zbyt ceniąc sobie moralność, by wznosić się po
trupach na kolejny szczebelek, a zarazem niezdolni do kąsania ręki, która ich
wykarmiła - tacy ludzie poprzestają na podstawowej, żywionej przez całe życie
ambicji, która ich tu sprowadziła - ambicji bycia rzymianinem.
Zamiast poświęcać swoje zasady lub
przeżywać gorycz utraty złudzeń, watykańscy carneseccowie starają się
wykorzystać do maksimum swoją niską pozycję. Pozostają na stanowisku przez
kolejne pontyfikaty. Nie żywiąc żadnych osobistych ambicji, nie mając wpływu na
bieg wypadków, gromadzą dokładną wiedzę o ważnych
wydarzeniach, przyjaźniach, incydentach i decyzjach. Stają się ekspertami od
wzlotów i upadków możnych. Drzewa nie przesłaniają im lasu. Jak na ironię więc
człowiekiem najlepiej przygotowanym do przeglądu papieskich dokumentów tego
październikowego ranka nie był ani kardynał Vincennes, ani arcybiskup Aureatini,
lecz właśnie ksiądz Carnesecca.
Na początku przegląd przebiegał gładko. Po
piętnastu latach pontyfikatu można się było spodziewać, że koperta pierwszego ze
zmarłych papieży będzie bardzo gruba. Tymczasem większą część zawartości
stanowiły kopie notatek służbowych wymienianych między papieżem a jego eminencją
i większość tych tekstów była już kardynałowi znana. Podsuwając swym dwóm
towarzyszom kolejne strony, Vincennes dzielił się z nimi nasuwającymi mu się
uwagami. Zasypywał ich komentarzami do nazwisk pojawiających się w notatkach. To
ten szwajcarski arcybiskup, któremu wydawało się, że potrafi zażyć Rzym. To ten
brazylijski biskup, który odmówił uznania zmian w mszale. A to znów watykańscy
kardynałowie tradycjonaliści, których władzę złamał. Tu znów europejscy
teologowie tradycjonaliści, których bezpowrotnie usunął w cień.
W końcu pozostało do przejrzenia tylko pięć
dokumentów, nim będą mogli przejść do drugiej teczki. Każdy z nich znajdował się
w osobnej zapieczętowanej kopercie z adnotacją: "Personalissimo e
Confidenzialissimo". Spośród tych pięciu kopert cztery - przeznaczone dla
rodziny - nie przedstawiały żadnej wartości, prócz tego, że kardynał nie mógł
przeboleć, że nie pozna ich zawartości. Ostatnia opatrzona była dodatkową
adnotacją: "Dla Naszego Następcy na Stolicy Piotrowej". Słowa te, napisane bez
wątpienia ręką starego papieża, nadawały dokumentom przechowywanym w kopercie
status papierów przeznaczonych tylko dla oczu nowo wybranego
młodego słowiańskiego papieża. Dzień powstania zapiski - 3 lipca 1975 - pozostał
w pamięci kardynała jako wyjątkowo beztroski w jego stale napiętych relacjach z
Jego Świątobliwością.
Nagle jednak uwagę jego eminencji przykuł
inny szczegół: nie tyle prawdopodobny, co niewątpliwy fakt,
że koperta była otwierana. To niewiarygodne, ale koperta naprawdę została
przecięta u góry i otwarta. Było więc jasne, że ktoś zapoznał się z treścią
dokumentow. Równie oczywiste było to, że koperta została następnie sklejona
skoczem. Nowa pieczęć papieska i podpis zostały złożone przez następcę starego
papieża. Przez tego papieża, który tak nagle umarł, a którego papiery wciąż
jeszcze czekały na przegląd.
Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto druga
notatka, napisana mniej znanym charakterem pisma młodszego papieża, głosiła:
"Dotyczy stanu Świętej Matki Kościoła po 29 czerwca 1963".
Kardynał Vincennes na chwilę zapominał o
swych dwóch towarzyszach przy owalnym stole. Cały świat skurczył się nagle do
drobnych wymiarów koperty, którą obracał w ręce. Zgroza i dezorientacja na widok
tej daty sparaliżowały jego umysł do tego stopnia, że zabrało mi chwilę, nim
odczytał datę drugiego zapisu papieskiego: 28 września 1978. Pamiętny dzień
śmierci tego drugiego papieża.
Kardynał zaniemówił, obmacując kopertę,
jakby po jej grubości spodziewał się odgadnąć treść lub jak by się spodziewał,
że koperta podszepnie mu rozwiązanie zagadki, w jaki sposób zniknęła z jego
biurka i w jaki sposób do niego powróciła. Nie zwracając uwagi na księdza
Cerneseccę - co nie było rzeczą trudną - w milczeniu podsunął kopertę
Aureatiniemu.
Kiedy arcybiskup podniósł znad koperty nos
w kształcie ostro zatemperowanego ołówka, kardynał ujrzał w jego oczach własną
zgrozę i pomieszanie. Wyglądało to tak, jakby ci dwaj mężczyźnie nie patrzyli na
siebie nawzajem, lecz wpatrywali się w jakąś wspólną pamięć, co do której byli
przekonani, że jest tajna. Pamięć o początkowej chwili zwycięstwa. Pamięć o
wydarzeniu w Bazylice św. Pawła za Murami. Pamięć o dniu, gdy zgromadzili się
wraz z wielu innymi członkami falangi, by wznieść prastare inwokacje. Pamięć o
tym pruskim delegacie czytającym ustawę instrukcyjną; kciukach nakłuwanych złotą
pincetą; pieczętowaniu własną krwią ustawy autoryzacyjnej.
- Ależ, eminencjo... - wyrwało się
Aureatiniemu, który pierwszy odzyskał głos, lecz nie zdolność myślenia. - W jaki
sposób, do diabła, on mógł to...
- Tego nawet sam diabeł nie wie.
Nadludzkim wysiłkiem woli kardynał próbował
zebrać myśli. Stanowczym ruchem ujął kopertę i trzasnął nią o stół, nie
przejmując się zupełnie tym, co sobie pomyślą jego towarzysze. Wobec tak wielu
niewiadomych musiał sobie odpowiedzieć na pytania kłębiące się w jego głowie.
W jaki sposób "trzydziestotrzydniowy
papież" położył łapę na papierach swego poprzednika? Zdrada ze strony któregoś z
jego własnych sekretarzy? Jego Eminencja mimo woli spojrzał na księdza
Carneseccę. W jego umyśle ten zawodowy podwładny w czarnej sutannie
reprezentował całą niższą klasę wyrobników watykańskiej administracji.
Oczywiście, technicznie rzecz biorąc, papież miał prawo wglądu w każdy dokument
sekretariatu stanu, lecz wszak nie okazał wobec Vincennesa żadnego
zainteresowania w tej materii. A druga kwestia: co papież naprawdę widział? Czy
miał w rękach całe dossier starego papieża i przeczytał wszystko? Czy tylko tę
jedną kopertę z kluczową datą 29 czerwca 1963 roku, wypisaną na kopercie jego
ręką? Jeśli to ostatnie było prawdą, w jaki sposób koperta wróciła do dossier?
I, niezależnie od wersji wydarzeń - kto doprowadził wszystko do poprzedniego
stanu w biurku kardynała? Kiedy ktoś mógł tego dokonać, nie zwracając na siebie
uwagi?
Rzucił jeszcze raz wzrokiem na drugą datę
wypisaną na kopercie: 28 września. Nagle wstał od stołu, podszedł do swojego
biurka, wyjął dziennik i odnalazł żądaną datę. Tak, miał wtedy rutynową poranną
odprawę u Ojca Świętego, w notatkach nie było jednak niczego podejrzanego. Po
południu miał spotkanie z głównymi inspektorami Banku Watykańskiego; w tym
punkcie też nie było niczego interesującego. Uwagę jego przyciągnęła jednak inna
notatka. Był na obiedzie w ambasadzie kubańskiej wydanym na cześć jego
przyjaciela i kolegi - odchodzącego ambasadora. Po obiedzie został na pogawędkę.
Kardynał podniósł słuchawkę interkomu i
kazał sekretarzowi sprawdzić w grafiku, kto miał w tym dniu dyżur w recepcji
sekretariatu stanu. Po chwili nadeszła odpowiedź. Wtedy wbił tępy wzrok w owalny
stół. W tej chwili ksiądz Aldo Carnesecca stał się dla jego eminencji czymś o
wiele więcej niż tylko symbolem watykańskiej kasty podwładnych. W tym krótkim
czasie, jakiego potrzebował, by odłożyć słuchawkę interkomu i wrócić na swoje
miejsce przy stole, w jego umysł wsączyło się zimne światło. Światło, w którym
ujrzał swoją przeszłość i swoją przyszłość. W jakimś sensie się nawet uspokoił,
kiedy skojarzył wszystkie fakty. Jego długa nieobecność w
sekretariacie 28 września. Carnesecca samotnie dyżurujący w porze sjesty.
Vincennes widział wszystko jasno jak na dłoni. Wzięto go fortelem, został
przechytrzony przez lisa o szczerej twarzy. Jego gra była skończona. Najlepsze,
co mógł teraz zrobić, to zadbać o to, by ta podwójnie pieczętowana papieska
koperta nigdy nie dotarła do rąk słowiańskiego papieża.
- Skończy pracę! - powiedział, spoglądając
na Aureatiniego o wciąż poszarzałej twarzy i na nieporuszonego Carneseccę.
Miał teraz jasny umysł i odzyskał
koncentrację. Suchym tonem, jakiego zawsze używał w stosunku do podwładnych,
przekazał szereg decyzji kończących przegląd papieskich papierów. Carnesecca
miał się zająć dostarczeniem adresatom czterech kopert adresowanych do krewnych.
Resztę papierów Aureatini odniesie do watykańskich archiwów, gdzie pokryje je
kurz zapomnienia. On sam zaś zajmie się podwójnie pieczętowaną kopertą.
Teraz eminencja szybko dokończył
przeglądu stosunkowo nielicznych papierów, jakie drugi papież zdołał
zgromadzić w ciągu swoich krótkich rządów. Spokojny, że najważniejszy dokument
tego papieża leży przed nim, przejrzał pobieżnie pozostałą zawartość teczki. Po
kwadransie podsunął teczkę Aureatiniemu, który miał ją umieścić w archiwach.
Stojąc samotnie w jednym z podłużnych okien
swego gabinetu, Vincennes ujrzał księdza Carneseccę, jak wyszedłszy z
sekretariatu skierował kroki na dziedziniec św. Damazego. Śledził wątłą figurkę
duchownego kierującego się przez Plac św. Piotra do Świętego Oficjum, gdzie ten
kapłan spędzał większość dnia pracy. Przez dobre dziesięć minut obserwował
niespieszny, lecz zawsze pewny i świadom celu krok duchownego. Doszedł do
wniosku, że jeśli jest ktoś, kto jak najszybciej powinien spocząć w zbiorowej
mogile, to jest nim Aldo Carnesecca. I nie musi tego nawet notować w dzienniku
dla pamięci.
W końcu kardynał sekretarz stanu odwrócił
się od okna i podszedł do biurka. Musiał wreszcie coś zrobić z tą podwójnie
zapieczętowaną kopertą.
W historii papiestwa znane są przypadki, że
ktoś upoważniony do tego miał wgląd nawet do dokumentów z adnotacją "Personalissimo
e Confidentialissimo, nim całość papierów zmarłego papieża trafiała do
archiwów. W tym wypadku jednak adnotacje nie jednego, ale aż dwóch papieży
zdawały się wykluczać inne oczy, jak tylko papieskie. Były rzeczy, przed którymi
cofał się nawet ktoś taki, jak Vincennes. Zresztą tak czy inaczej był pewien, że
wie, czego dotyczą tajne papiery.
Z drugiej strony - dumał Jego Eminencja -
można w różny sposób interpretować biblijną przestrogę: "Niechaj umarli grzebią
swoich umarłych". Bez popdniecenia, ale i bez litowania się nad sobą - choć
doskonale świadom czekającego go losu - podniósł jedną ręką słuchawkę, drugą
ujmując kopertę.
Kiedy zgłosił się arcybiskup Aureatini,
Vincennes wydał ostatnie polecenie dotyczące przeglądu:
- Zapomniał ekscelencja jednego dokumentu
dla archiwisty. Proszę po niego przyjść. Ja sam porozmawiam o tym z archiwistą.
Niewczesna śmierć jego eminencji sekretarza
stanu, kardynała Jeana-Claude'a de Vincennesa nastąpiła w wyniku niefortunnego
wypadku samochodowego, który wydarzył się 19 marca 1979 roku w pobliżu
miejscowości Mablon w południowej Francji - miejsca urodzenia kardynała.
Niewątpliwie najbardziej sucha ze wszystkich notatek mówiącej światu o tej
tragedii była ta umieszczona w Roczniku Papieskim z roku 1980. W
tym opasłym informatorze, zawierającym dane osobowe i inne praktyczne
informacje, na liście ostatnio zmarłych książąt Kościoła pojawiło się tylko
nazwisko kardynała, bez jakiegokolwiek komentarza.
Część pierwsza
Wieczór papiestwa
Śmiałe plany...
I
Nikt w Watykanie nie był zaskoczony, kiedy
z początkiem maja Ojciec Święty wybrał się za granicę z kolejną wizytą
pasterską. Ostatecznie była to tylko jedna z niezliczonych pielgrzymek, jakie
odbył do ponad siedemdziesięciu krajów od czasu swojej elekcji w 1978 roku.
Przez te ponad dziesięć lat słowiański
papież zamienił bowiem swój pontyfikat w jedną wielką pielgrzymkę do świata. W
tym czasie widziało go lub słyszało, osobiście lub za pośrednictwem mediów,
około trzy miliardy ludzi. Spotkał się dziesiątkami przywódców państw. Jak nikt
inny znał kraje tych przywódców i języki, jakimi mówi ich ludność. Imponował
wszystkim jako człowiek bez uprzedzeń wobec kogokolwiek. Zarówno politycy, jak i
zwykli ludzie na cały. świecie uznawali w nim również przywódcę. Widzieli w nim
człowieka zatroskanego o bezradnych, bezdomnych, bezrobotnych, ofiary wojny.
Człowieka troszczącego się o tych, którym odmawia się prawa do życia - ofiary
aborcji oraz dzieci, które rodzą się tylko po to, by umrzeć z głodu i chorób. O
te miliony ludzi skazane na śmierć głodową zawinioną przez rządy Somalii,
Etiopii, Sudanu. O ludność Afganistanu, Kambodży i Kuwejtu, które to kraje
zamieniono w pola minowe.
Jednym słowem słowiański papież stał się
krystalicznie czystym zwierciadłem, ukazującym realną nędzę narodów realnego
świata.
W porównaniu z tymi nadludzkimi wysiłkami
papieski wypad zaplanowany na sobotni poranek miał być tylko krótkim epizodem.
Miała to być pasterska wizyta w sanktuarium w Sainte Baume, wysoko w Alpach
francuskich na Lazurowym Wybrzeżu. Papież miał tam przewodniczyć tradycyjnym
obchodom ku czci św. Marii Magdaleny, która według legendy spędziła w jaskini
trzydzieści lat jako pustelnica i pokutnica.
W Sekretariacie Stanu krążył uszczypliwy
żart o "jeszcze jednej pobożnej wycieczce Jego Świątobliwości", czemu trudno się
było dziwić, zważywszy na trud, jaki trzeba było wkładać w niekończące się
peregrynacje papieskie.
Sobotni ranek w dniu wyjazdu papieża do
Sainte Baume wstał rześki i słoneczny. Kiedy papieski sekretarz stanu Cosimo
Maestroianni wyszedł w towarzystwie papieża i jego nielicznej świty z jednego z
portali Pałacu Apostolskiego, kierując się do watykańskiego lądowiska dla
śmigłowców, bynajmniej nie był w nastroju do żartów, niechby
nawet uszczypliwych. Zresztą jak wiadomo nie miał poczucia humoru. Jego
Eminencja odczuł jednak pewną ulgę na myśl, że gdy już - jak tego wymagał
protokół i przyzwoitość - wyśle Ojca Świętego bezpiecznie w
podróż, będzie miał kilka cennych dni tylko dla siebie.
Nie żeby kardynał Maestroianni miał
zaległości. Ale akurat w tej chwili czas był dla niego na wagę złota. Jakkolwiek
nie zostało to jeszcze podane do wiadomości publicznej, na mocy wcześniejszych
uzgodnień ze słowiańskim papieżem kardynał miał wkrótce opuścić stanowisko
sekretarza stanu. Wraz z kolegami zatroszczył się wprawdzie o to, by nawet po
przejściu na emeryturę miał dostęp do najwyższych szczebli
władzy watykańskiej. Jego następca - już wybrany przez papieża - nie był
niewiadomą; nie był to wprawdzie człowiek idealny, ale taki, z którym da się
żyć. Mimo to pewne rzeczy lepiej było załatwić teraz, dopóki jeszcze piastuje
ten wysoki urząd. Przed zakończeniem oficjalnej kadencji szefa watykańskiego
sekretariatu stanu Jego Eminencja musiał jeszcze uporać się z trzema niezwykle
ważnymi zadaniami. Każde z nich było ważne na inny sposób. Tu jeszcze odrobinę
popchnąć sprawę, tam zrobić jeszcze parę kroczków - i będzie spokojny, że koła
raz puszczonego w ruch nikt już nie zatrzyma.
To było teraz najważniejsze. A czas
uciekał...
Papież i kardynał w towarzystwie
nieodłącznych gwardzistów, wyprzedzając świtę papieską z idącym na końcu
osobistym sekretarzem papieskim Danielem Sadowskim - posuwali
się do przodu jak dwa konie w nierównym zaprzęgu. Drobiąc obok papieża na swoich
krótkich nóżkach, robiąc dwa kroki na jeden krok Jego Świątobliwości, Jego
Eminencja szybko zrekapitulował główne punkty rozpoczynającej się pielgrzymki i
pożegnał Ojca Świętego słowami:
- Niechaj Wasza Świątobliwość uprosi nam
łaski Świętej.
Wracając w błogosławionej samotności do
Pałacu Apostolskiego, kardynał Maestroianni zatrzymał się na chwilę w cudownych
ogrodach papieskich, by zebrać myśli. Człowiek przyzwyczajony do Watykanu i
globalnej władzy miał o czym myśleć, zwłaszcza w przededniu odejścia ze
stanowiska. Zresztą nie była to strata czasu. Kardynał snuł niezwykle pożyteczne
rozważania. Rozważania o zmianach. I o jedności.
Jego Eminencja miał wrażenie, że wszystko w
jego życiu i wszystkie światowe wydarzenia w ten czy inny sposób obracały się
zawsze wokół procesu zmian, a także wokół oblicza i sensu jedności. W każdym
razie teraz, z perspektywy czasu, Jego Eminencja widział jasno, że już w latach
pięćdziesiątych, kiedy podejmował służbę dyplomatyczną jako młody, ambitny
kleryk, zmiana była jedyną rzeczą stałą w świecie.
Przypomniał sobie ostatnią, długą rozmowę
ze swym wieloletnim mentorem, kardynałem Jeanem-Claude'em de Vincennes'em. Było
to w tych samych ogrodach pewnego zimowego dnia 1979 roku. Vincennes tkwił
wówczas po uszy w planach pierwszej podróży papieskiej poza Watykan - wizyty w
rodzinnych kraju po niespodziewanym wyborze na Stolicę
Piotrową.
Większość obserwatorów światowym
postrzegała tę podróż - zarówno przed, jak i po jej zakończeniu - jako
nostalgiczny powrót do ojczystego kraju i ostateczne pożegnanie wybitnego syna
tej ziemi. Większość - lecz nie Vincennes. W czasie tej rozmowy, która odbyła
się tyle lat temu, Maestroianniemu nastrój Vincennes'a wydał się dziwny. Jak
zawsze, gdy chciał wbić do głowy swojemu protegowanemu jakąś ważną myśl,
kardynał wdał się z nim w pozornie lekką pogawędkę. Opowiadał o swoim "dniu" w
służbie watykańskiej. Vincennes nazywał ten okres Dniem Pierwszym - a chodziło o
długi, monotonny okres zimnej wojny. Maestroianniego uderzył jakby świadomie
proroczy ton wynurzeń mentora, który zdawał się sugerować bliski koniec tej ery,
i to w wielorakim sensie.
- Szczerze mówiąc - wyznał tamtego dnia
kardynał - rola Europy w tym Dniu Pierwszym sprowadzała się do najważniejszego,
lecz najzupełniej bezsilnego pionka w śmiertelnej grze międzynarodowej. Ta gra
określana była mianem zimnej wojny. Żyliśmy w ciągłej obawie, że każdego dnia
może rozpętać się atomowe piekło.
Nawet bez retoryki mistrza Maestroianni
rozumiał te sprawy. Zawsze pilnie uczył się historii. A poczynając od roku 1979
zdobył własne doświadczenie w pertraktacjach z zimnowojennymi rządami i
światowymi ośrodkami władzy. Wiedział, że groźba zimnej wojny dręczyła
wszystkich - tak przedstawicieli rządów, jak i ludność. Nawet te sześć
zachodnich krajów, których ministrowie podpisali w roku 1957 Traktat Rzymski,
dzięki czemu zacieśniły one wzajemne więzy, tworząc Wspólnotę Europejską - w
swoich planach i posunięciach bez przerwy musiały uwzględniać zimnowojenne
zagrożenia.
W ocenie Maestroianniego na początku roku
1979 nic nie wskazywało jednak na to, by geopolityczna rzeczywistość zimnej
wojny - nazwana przez Vincennes'a Dniem Pierwszym - miała ulec jakimkolwiek
zmianom. Dlatego tak mocno uderzyło go przeświadczenie Vincenne'a, że Dzień
Pierwszy ma się ku końcowi. Jeszcze dziwniejsze było to, że zdawał się on
oczekiwać, iż to właśnie ów słowiański intruz na tronie papieskim będzie - jak
się wyraził - "aniołem zmian".
- Nie daj się zmylić pozorom - powiedział
Vincennes z naciskiem. - Ten człowiek jest postrzegany przez wielu jako
bełkotliwy poeta filozof, który przez pomyłkę został papieżem. A tymczasem jego
żywioł - obojętne, czy myśli, je, śpi czy śni - to geopolityka. Widziałem jego
szkice przemówień, jakie ma wygłosić w Warszawie i Krakowie. Zadałem sobie trud
przeczytania niektórych jego wcześniejszych wystąpień. Otóż od 1976 roku bez
przerwy mówi o nieuchronności zmian. O nadchodzącym pędzie narodów do Nowego
Porządku Świata.
Maestroianni z wrażenia aż się zatrzymał.
- Tak - potwierdził Vincennes, spoglądając
z wysokości swojego wzrostu na niższego towarzysza. - Tak,
nie przesłyszałeś się. On też czuje, że nadchodzi Nowy Porządek Świata. I jeśli
dobrze rozumiem intencje jego powrotu do ojczystego kraju, to
wystąpi on tam jako herold końca Dnia Pierwszego. A jeśli to prawda, wkrótce
zaświata nam Dzień Drugi. A kiedy to nastąpi - jeśli przeczucie mnie nie myli -
ten słowiański papież będzie biegł na czele pochodu. A wtedy ty, mój
przyjacielu, musisz biec jeszcze szybciej, zataczając koła wokół naszego Ojca
Świętego.
Podwójnie zaskoczony, Maestroianni nie mógł
pozbierać myśli. Po pierwsze Vincennes mówił tak, jakby wyłączał samego siebie z
Dnia Drugiego; jakby dawał mu instrukcje jako swojemu następcy. A po drugie nie
mógł pojąć, jak Vincennes mógł zakładać, że ten Słowianin, tak zdawałoby się nie
nadający się na papieża, mógł odegrać znaczącą rolę w polityce światowej.
Jakże innym człowiekiem był teraz
Maestroianni, kiedy wracając do Pałacu Apostolskiego, zatrzymał się na kilka
chwil refleksji w ogrodach watykańskich. Głos Vincennes'a umilkł dwanaście lat
temu, lecz te ogrody się nie zmieniły, świadcząc milcząco o tym, jak trafne było
jego proroctwo.
Dzień Drugi nadszedł tak niepostrzeżenie,
że przywódcy na Wschodzie i na Zachodzie potrzebowali dużo czasu, by zrozumieć
to, co Vincennes zrozumiał w lot, czytając wcześniejsze przemówienia tego
Polaka, który teraz jest papieżem. Powoli najbystrzejsi z dzieci mamony zaczęli
rozumieć, co papież wbija im do głowy tym swoim nieoskarżycielskim, lecz
stanowczym stylem.
Rzucając skuteczne wyzwanie przywódcom
Wschodu na ich własnym terenie, w trakcie pielgrzymki do ojczystego kraju papież
uruchomił siły, które doprowadziły do jednej z największych zmian
geopolitycznych w historii świata. Okazało się jednak, że przywódcy Zachodu nie
byli w stanie podążyć w kierunku wskazywanym przez słowiańskiego papieża. Byli
bowiem pewni, że punktem podparcia dla zmian na globie ziemskim będzie ich
maleńka i sztuczna zachodnioeuropejska enklawa. Dlatego trudno im było uwierzyć,
że epicentrum zmian leży w zniewolonych krajach między Odrą a wschodnimi
granicami Ukrainy.
Jakkolwiek nieprzekonani słowami papieża,
przywódcy zachodni musieli w końcu uwierzyć faktom. A kiedy wreszcie uwierzyli,
gorączkowo włączyli się w nowy prąd historycznych zmian. W roku 1988 maleńka
niegdyś Wspólnota Europejska rozrosła się do dwunastu państw członkowskich o
łącznej populacji 324 milionów i rozciągała się od Danii na północy po
Portugalię na południu i od Wysp Szetlandzkich na zachodzie do Krety na
wschodzie. Można było mieć nadzieję, że w roku 1994 liczba państw Wspólnoty
powiększy się co najmniej o pięć, a liczba ludności o dalsze 130 milionów.
Ale nawet wtedy Europa Zachodnia pozostała
małą, upartą oblężoną twierdzą, pełną lęku o to, że jej starożytna cywilizacja
mogłaby zostać zmieciona z powierzchni ziemi w wojnie światów. Przeciwnik nadal
przesłaniał jej horyzont wyobraźni, hamując rozmach działania.
Dopiero upadek muru berlińskiego wczesną
zimą 1989 roku zdjął bielmo z oczu zachodnich Europejczyków, dając im namacalne
poczucie zmian. Doświadczenie to z początkiem lat dziewięćdziesiątych
skonsolidowało w nich poczucie tożsamości europejskiej.
Albowiem ich ojczysta Europa Zachodnia minęła na zawsze. Skończyła się długa noc
trwogi. Zaświtał Dzień Drugi.
Cała Europa została wciągnięta w
niespodziewaną dynamikę zmian w Europie Środkowej. Dynamika ta spędzała sen z
oczu dalekowschodniemu konkurentowi Europy - Japonii. Ujęła też w kleszcze oba
supermocarstwa. Tak jak w klasycznym dramacie greckim pojawia się na scenie
posłaniec, by odsłonić przed zdumioną publicznością dalsze koleje akcji, tak też
na scenie europejskiej pojawił się Michaił Gorbaczow, prezydent Związku
Radzieckiego, oświadczając, że jego kraj "zawsze był integralną częścią Europy".
A na drugim końcu świata prezydent Bush twierdził, że Ameryka jest "mocarstwem
europejskim".
Tymczasem i w papieskim Rzymie zaświtał
Dzień Drugi. Na razie pozostał w cieniu burzy zmian, jaka przetaczała się przez
wspólnotę narodów. A jednak pod mądrą ręką Maestroianniego i jego licznych
towarzyszy Kościół rzymskokatolicki i papieski Rzym dostały się w jeszcze
szybszy i głębszy wir zmian, które wstrząsnęły jego kondycją i ziemskimi losami.
Rzym starego papieża wstrząsany burzą
drugiej wojny światowej odszedł w przeszłość. Skończył się jego papieski Rzym
jako sprawna i hierarchiczna organizacje. Wszyscy ci kardynałowie, biskupi i
księża, wszystkie zakony i instytuty rozsiane po całym świecie w sieci diecezji
i parafii, połączone więzią wierności i posłuszeństwa
względem konkretnej osoby papieża (pontifex maximus) - wszystko to odeszło w
niepamięć. W przeszłość odszedł także Rzym "dobrego papieża", ożywiany duchem
Pięćdziesiątnicy. Otworzył on na oścież okna i drzwi swej czcigodnej instytucji,
pozwalając, by wicher zmian dął po wszystkich pomieszczeniach i korytarzach
Watykanu. Jego papieski Rzym został zdmuchnięty przez wichry, które sam
rozpętał. Nic nie ostało się z jego marzeń prócz garstki wiernych niejasno
pamiętających przeszłość i poronionych idei, a także inspiracji, jaką był dla
takich ludzi, jak Maestroianni.
Przeminął nawet Rzym nieszczęsnego papieża,
który przybrał imię Apostoła. Nic nie pozostało z patosu bezowocnych protestów
tego Ojca Świętego przeciwko stopniowej dekatolizacji wszystkich świętych
tajemnic papieskiego Rzymu. Dzięki Vincennes'owi i jego zdolnym i oddanym
protegowanym w rodzaju Maestroianniego, w chwili, gdy dzwony śmierci odwołały go
z tego świata po piętnastu latach służby na Stolicy Piotrowej - na horyzoncie
zamajaczył nowy Rzym, nowy katolicki Kościół zaczynał się oblekać w ciało.
Stojąc w chłodzie tego pięknego poranka,
sekretarz stanu kardynał Maestroianni objął zamyślonym spojrzeniem ogrody i
niebo. Jakie to znamienne - myślał - że nie słychać nawet
helikoptera unoszącego papieża w dal. Rzym nie tylko odwrócił twarz od
słowiańskiego papieża. Rzym był antypapieski. W rzeczy samej Rzym był nie tylko
antypapieski, ale także zdecydowany stworzyć antypapieski Kościół.
Nowy Kościół w Nowym Porządku Świata. Oto
był cel nowego Rzymu. Rzymu Maestroianniego.
Marestroianni wciąż nie mógł się nadziwić,
że jedyną poważną przeszkodą na drodze do urzeczywistnienia tego celu był ten
papież, przez tak wielu ludzi kwitowany stwierdzeniem, że to tylko "relikt
minionych czasów". Jak mogło do tego dojść? - dumał Maestroianni. Na początku
pontyfikatu zachowanie papieża napawało kardynała otuchą. Kreował się on na
obrońcę "ducha soborowego", czyli patrona tych wszystkich głębokich zmian
dokonanych w Kościele w imię II Soboru Watykańskiego. Dla
przykładu zaakceptował Maestroianniego na stanowisku sekretarza stanu.
Pozostawił kardynała Palombo na stanowisku dającym mu potężną władzę. Nie
popierał tych, których raziła taka postawa Ojca Świętego. Nie przeszkadzał
kochanym masonom, ciężko pracującym w kancelarii watykańskiej. Ogólny obraz
pontyfikatu był więc nader obiecujący. Nie tylko w samym Rzymie, ale i we
wszystkich diecezjach katolickich piastowała urzędy rzesza
entuzjastycznie nastawionych do zmian duchownych. Dojrzewał nowy katolicyzm.
Oczywiście władze rzymskie propagowały nowy
katolicyzm. Uśpiło to czujność Maestroianniego. Odpowiednio zmodyfikowane Prawo
Kanoniczne wzmacniało nowe zasady. Maestroianni zawdzięczał to swej genialnej
polityce kadrowej. Intencją tych wszystkich działań było wspieranie katolicyzmu
odcinającego się od katolicyzmu przedsoborowego.
Trzeba przyznać, że kardynał Vincennes do
pewnego momentu kontrolował ten proces. Teraz pozostawało tylko zmienić samo
papiestwo w powolnego, a nawet współpracującego służkę w procesie nowego
stworzenia. Nowego ziemskiego habitatu. Prawdziwego Nowego Porządku Świata.
Kiedy ta transformacja się zakończy, zaświta Dzień Trzeci ziemskiego raju.
Każdy rozsądny człowiek miał więc prawo
oczekiwać, że ten papież, który tak zręcznie wyzwolił ukryte siły geopolityczne,
popychając narody ku Nowemu Porządkowi Świata, będzie także najodpowiedniejszą
osobą dla dokończenia przekształcania rzymskokatolickiej organizacji w
pojętnego pomocnika tego nowego porządku, dla doskonałego zgrania
organizacji kościelnej z procesem globalizacji ludzkiej kultury. Tymczasem, jak
sobie uświadomił kardynał i jego koledzy w Kościele, jak również poza nim,
właśnie ten papież stał się nieustępliwą przeszkodą na drodze do osiągnięcia
pożądanych zmian.
Papież ani na jotę nie ustępował w
najważniejszych kwestiach moralnych i doktrynalnych. Uparcie odmawiał
wyświęcania kobiet i poluźnienia celibatu kapłańskiego. Sprzeciwiał się
jakimkolwiek eksperymentom genetycznym z użyciem ludzkich embrionów.
Bezwarunkowo odrzucał antykoncepcję, a tym bardziej aborcję. Podtrzymywał prawo
Kościoła do edukacji młodych. A nade wszystko podtrzymywał prawo Kościoła do
sprzeciwiania się świeckim inicjatywom legislacyjnym uderzającym w moralne i
doktrynalne racje Kościoła. Krótko mówiąc ten słowiański papież nigdy nie
zrezygnuje z tradycyjnego stanowiska Kościoła katolickiego w najważniejszych
sprawach.
Tak długo więc, jak długo ten człowiek
pozostanie papieżem, Kościół nie posunie się ani o krok na drodze do wspaniałego
celu Nowego Porządku Świata. W najlepszym razie postęp będzie tak powolny, że
zmiany nie nastąpią w oczekiwanym czasie. Tymczasem świeccy koledzy kardynała w
sferach rządowych, finansowych i makroekonomicznych wskazali na konkretny,
nieprzekraczalny, ważny dla świata termin, w którym cały proces zmian w Kościele
musi być zakończony w interesie całego świata.
Wniosek nasuwał się sam: ten papież jest
pierwszym celem zmian. A właściwie ostatnim.
Wreszcie Maestroianni ocknął się z tych
ogrodowych rozmyślań. Robota czekała. Jeśli nie zajdą nieprzewidziane
okoliczności, nim ten dzień się skończy, posunie zdecydowanie naprzód wszystkie
trzy zadania kluczowe dla rozegrania ostatecznej fazy transformacji. Trzeba
przyznać, że rzetelnie podjął dzieło rozpoczęte przez Vincennes'a. Ale daleko mu
było do jego ukończenia, a przejście na emeryturę nie zwalnia go z działania.
I oto teraz ten niski wzrostem Cosimo
Maestroianni wydał się sobie pod każdym względem olbrzymem.
II
Wszedłszy na pokład helikoptera, papież
odprężył się. Pozostał sam na sam ze swym prywatnym sekretarzem, księdzem
prałatem Danielem Sadowskim, który doskonale się orientował w karkołomnej
sytuacji papieża. Na chwilę umknął chytremu nadzorowi sekretarza stanu. Kiedy
helikopter uniósł się w powietrze, żaden z nich nie obejrzał się nawet na
kardynała Maestroianniego, któremu najwyraźniej spieszno było do zajęć w Pałacu
Apostolskim. Cokolwiek miał do zrobienia, obaj mężczyźni dobrze wiedzieli, że
nie przyniesie to Ojcu Świętemu niczego dobrego.
Pół godziny później helikopter papieski
wylądował na lotnisku Fiumicino. Nastąpił zwykły ceremoniał na lotnisku -
dygnitarze religijni i świeccy, mały chórek szkolny śpiewający hymn papieski,
krótkie przemówienie papieża, formalne powitanie przez gubernatora prowincji.
Następnie papież ze swą świtą przeszli do znajomej białej maszyny Alitalia DC-10
i zajęli miejsca w kabinie papieskiej. Mała grupka dziennikarzy i kamerzystów
była już na pokładzie w kabinie pasażerskiej. Po chwili samolot wystartował, a
po kilku minutach znalazł się nad Morzem Tyrreńskim, kierując się na północny
zachód ku Marsylii.
- Czy ksiądz wie - powiedział papież do
księdza Sadowskiego - że kiedy przyjechaliśmy z kardynałem do Rzymu na
październikowe konklawe, obaj doskonale wiedzieliśmy, co jest grane.
Dla papieża "kardynał" oznaczał zawsze
ówczesnego przywódcę Kościoła w Polsce, Stefana Wyszyńskiego o przydomku Lis
Europy, dziś już nieżyjącego.
Zresztą już na długo przedtem, nim przybyli
na to drugie konklawe, obaj polscy kardynałowie zdawali sobie sprawę, że władza
papieska została narażona na poważny szwank, a nawet całkowicie zrujnowana przez
to, co zaczęto wówczas nazywać "duchem soborowym". W ostatnich godzinach
konklawe, gdy młody polski duchowny stanął przed możliwością wyboru na papieża,
ci dwaj ludzie przeprowadzili rozmowę w cztery oczy.
- Jeśli zgodzisz się zostać papieżem -
powiedział tamtego pamiętnego dnia starszy z kardynałów - będziesz ostatnim
papieżem katolickim. Tak jak Szymon Piotr staniesz na granicy oddzielającej
kończącą się epokę od epoki zaczynającej się. Będziesz świadkiem końca papiestwa
w sytuacji, gdy frakcja antypapieska w Kościele przejęła pełną kontrolę nad tą
instytucją, i to w imię II Soboru Watykańskiego.
Obaj kardynałowie wiedzieli, że od młodego
polskiego duchownego jako papieża oczekuje się wiernej realizacji osławionego
"ducha Soboru Watykańskiego II". Przyjęcie wyboru na tych warunkach oznaczałoby
więc zgodę na kierowanie Kościołem, który został zdecydowanie, bezpowrotnie i
formalnie włączony w globalny program socjopolityczny uznawany przez ogromną
większość poprzedników na Stolicy Piotrowej jako całkowicie obcy boskiej misji
Kościoła.
Ale na tym nie koniec. Dwaj kardynałowie
stanęli w obliczu innej jeszcze rzeczywistości. Otóż organizacja kościelna i
życie publiczne w Kościele rzymskokatolickim, jakie istniały aż do początku
wieku XX, uległy bezpowrotnemu zniszczeniu. Obaj dostojnicy wiedzieli, że nie da
się ich ożywić. Wracając na obrady, przyszły papież wiedział, że zmiany, jakie
zaszły w Kościele, są nieodwracalne. Tradycyjna struktura Kościoła Powszechnego
jako instytucji widzialnej i sprawnej organizacji uległa transformacji. Jego
starszy brat w biskupstwie - Lis Europy - zgadzał się całkowicie z tą oceną.
Okazało się jednak, że różnią się co do działań, jakie powinien podjąć młodszy
kardynał, gdyby rzeczywiście został papieżem.
- Wiem, Eminencjo - powiedział stanowczo
starszy - że jest tylko jeszcze jeden człowiek, który może wyjść z tego konklawe
jako papież: nasz brat kardynał arcybiskup Genui. I obaj dobrze wiemy, jakie
byłoby jego rozwiązanie w kwestii szopki, jaką stała się instytucja kościelna.
Młodszy kardynał uśmiechnął się.
- Zabarykadować drzwi, zabić okna deskami.
Przywołać do porządku krnąbrnych. Wydalić opornych. Oczyścić szeregi...
- A przede wszystkim, Eminencjo - wpadł mu
w słowo starszy - wszystkie najważniejsze dokumenty Soboru Watykańskiego II
zinterpretować ściśle w świetle I Soboru Watykańskiego i Soboru Trydenckiego.
Zdecydowany powrót do podstaw w oparciu o tradycyjne sankcje Matki Kościoła,
świętego, powszechnego i apostolskiego Kościoła rzymskiego...
Urwał widząc grymas na twarzy młodszego
kardynała.
- Zgoda - powiedział tamten po chwili
namysłu. - Lecz pociągnęłoby to za sobą nieobliczalne straty dla dusz i naszej
instytucji. Czy jakikolwiek papież mógłby wziąć na swe barki taką
odpowiedzialność?
- A czy mógłby jej nie wziąć? - padła
natychmiastowa odpowiedź.
- Ależ, Eminencjo - upierał się młodszy
duchowny - obaj dobrze wiemy, że stary, tradycyjny Kościół jest... jest... jak
by to powiedzieć... rozwalony! Legł w gruzach! Na zawsze! Przy takiej polityce
papieskiej nasz ukochany Kościół wszedłby w wiek dwudziesty pierwszy jako
kulejący, nic nie znaczący nędzarz. Weszlibyśmy w trzecie
milenium jako szkielet, żałosna resztka tętniącego niegdyś życiem religijnym
kolosa, kompletnie nie pasująca do całej rodziny narodów.
- Mam wrażenie - odrzekł Lis Europy z
przekornym błyskiem w oku - że tak czy inaczej niejako zawodowo nie pasujemy do
świata, jesteśmy ukrzyżowani dla świata, jak powiedział św. Paweł Apostoł. Ale
poważnie: jaka jest twoja recepta na politykę papieską, gdyby jutro kardynałowie
powierzyli ci ten urząd?
- Ta sama, którą ty zapoczątkowałeś, a ja
kontynuowałem w starciu z polskimi stalinistami...
- To znaczy?
- Nie rezygnuj. Nie wyobcowuj się. Nie
odrzucaj rozmowy, negocjacji. Włączaj do dialogu każdego, czy chce dialogować,
czy nie. Miałem udział w powstawaniu wszystkich najważniejszych dokumentów
soborowych. Wraz z innymi sformułowaliśmy je tak, by nie wykluczać nikogo.
Nikogo, Eminencjo - powtórzył - gdyż Chrystus umarł za wszystkich. Wszyscy są de
facto w jakimś sensie zbawieni. Gdyby to zależało ode mnie, przemierzyłbym cały
glob, odwiedził naród po narodzie, żeby mnie widziano i słyszano wszędzie i we
wszystkich możliwych językach.
Gdy to mówił, oczy mu błyszczały
gorączkowo.
- To było nasze słowiańskie rozwiązanie w
odpowiedzi na straszną sytuację Polski pod Sowietami. Rozmawiaj, prowadź dialog.
Nie daj się skazać na banicję.
- Słowiańskie rozwiązanie, hm...
Starszy kardynał odwrócił wzrok zamyślony.
- Słowiańskie rozwiązanie... - powtórzył i
zamilkł.
- Jestem pewien - ciągnął młodszy kardynał
potulnym, lecz pewnym głosem - że papiestwo i Kościół zbiorą szerokie żniwo dusz
w ostatnich dekadach tego milenium, co było marzeniem dobrego papieża Jana.
Starszy kardynał podniósł się z miejsca ze
śmiechem.
- Oby Bóg cię wysłuchał, Eminencjo.
I spoglądając na zegarek dodał:
- Za chwilę dzwon wezwie nas na kolejną
sesję. Chodźmy. Odbyliśmy dobrą rozmowę. Nie lękajmy się. Chrystus jest ze swoim
Kościołem.
Zgodnie z tą zasadą polityki papieskiej w
pierwszym roku swojej posługi na Tronie Piotrowym słowiański
papież deklarował: "Będę kontynuował dzieło moich poprzedników. Jako papież będę
troszczył się o wdrożenie ducha i litery Drugiego Soboru Watykańskiego. Będę
współpracował z moimi biskupami, tak jak każdy inny biskup współpracuje ze swymi
kolegami biskupami, oni w swoich diecezjach, ja jako Biskup Rzymu - i wszyscy
razem, kolegialnie będziemy kierować Kościołem Powszechnym." I pozostał wierny
tej obietnicy. Przez wszystkie lata pontyfikatu nie ingerował w pracę biskupów,
nie zważając na ich indolencję, herezję, nieświęte rządy w diecezjach.
Kiedy tysiące biskupów wprowadzało
nietradycyjne nauczanie w swoich seminariach, pozwalając na szerzenie się
homoseksualizmu wśród duchownych, na adaptowanie ceremonii katolickich do
najróżniejszych "inkulturacji" - rytuałów New Age, "hinduizacji",
"amerykanizacji" - słowiański papież nie ścigał sprawców
ukrytej czy jawnej herezji i niemoralności. Przeciwnie, pozwalał na wszystko.
Biskupi włączali się czynnie w nowe
świeckie struktury kierowania narodami i powstającą społecznością narodów?
Papież czynił to samo, sankcjonując to swym najwyższym papieskim autorytetem.
Biskupi sprzymierzali się z niekatolickimi chrześcijanami jako równorzędnymi
partnerami w ewangelizacji świata? Papież czynił to samo - z całą pompą
ceremonii watykańskich. Patrząc spokojnie na postępującą ruinę instytucjonalnej
organizacji Kościoła, ukazując się światu jako jeden z wielu "synów ludzkości",
a biskupom jako jeden z braci biskupów, biskup Rzymu - słowiański papież
pozostał wierny słowiańskiemu rozwiązaniu.
Twierdził uparcie, że rządzi Kościołem wraz
ze swymi biskupami jako jeden z nich. Nawet wtedy, gdy odwoływano się do jego
dobrze znanego i utwierdzonego autorytetu następcy świętego Piotra w sprawach
doktrynalnych - tumanił przyjaciół, wywoływał wściekłość tradycjonalistów i
błogie zadowolenie wrogów papiestwa stwierdzeniami w rodzaju: "Mocą władzy danej
świętemu Piotrowi i jego następcom i w komunii z biskupami Kościoła katolickiego
potwierdzam, że..." - i tu następowało przytoczenie odpowiedniej doktryny.
Odwiedzał wszelkiego rodzaju świątynie i
sanktuaria, święte gaje i jaskinie, próbował magicznych napoi, jadł potrawy
pochodzące z mistycznych obrzędów, pozwalał sobie malować pogańskie znaki na
czole, rozmawiał na równej stopie z heretyckimi patriarchami, schizmatyckimi
biskupami, teologami pozostającymi na bakier z doktryną katolicką, wpuszczając
ich nawet do bazyliki Świętego Piotra i wspólnie z nimi sprawując świętą
liturgię.
I nigdy nie tłumaczył tych skandalicznych
wybryków, nigdy za nic nie przepraszał. Przemawiając do szerszej publiczności,
rzadko wspominał święte imię Jezusa Chrystusa. Chętnie usuwał krucyfiks, a nawet
Najświętszy Sakrament, kiedy te znaki Kościoła katolickiego raziły jego gości
niekatolików czy niechrześcijan. Nigdy też nie nazywał siebie katolikiem
rzymskim ani swego Kościoła Kościołem rzymskokatolickim.
Jednym z najpoważniejszych skutków
permisywizmu i dążeń "demokratyzacyjnych" tego pontyfikatu był powszechny upadek
jego papieskiego autorytetu wśród biskupów. W jednym z poufnych raportów kilku
biskupów wypowiada się szczerze, choć niepublicznie, że "gdyby ten papież
przestał mówić o aborcji, sprzeciwiać się antykoncepcji jako złu i przestał
potępiać homoseksualizm, Kościół mógłby się stać miłym i skutecznym partnerem
rodzącej się rodziny narodów." A w Stanach Zjednoczonych elegancki biskup
Michigan Bruce Longbottham powtarzał w kółko: "Gdyby ten kabotyński aktor,
którego mamy za papieża, uznał pełne prawa kobiet do wyświęcania na księży,
pełnienia posługi biskupiej - a nawet papieskiej - Kościół wszedłby w ostatni
wspaniały etap ewangelizacji".
"W rzeczy samej - wtórował mu inny
amerykański dostojnik, kardynał - gdyby ten papież dał sobie spokój z nabożnymi
bzdurami na temat objawień Najświętszej Panienki i zajął się przyznawaniem
realnej władzy realnym kobietom w realnym Kościele - cały świat stałby się
chrześcijański".
- W ten czy inny sposób - czy to przez
błagania prostych kobiet i mężczyzn dobrej woli czy za
pośrednictwem tych, o których wiedział, że życzą mu klęski - wszystkie te
zastrzeżenia docierały do uszu papieża, a on zawierzał je wszystkie w modlitwach
Duchowi Świętemu.
- Powiedz mi, Danielu - zwrócił się do
swego sekretarza po jakiejś pół godzinie lotu. - Jak myślisz, dlaczego udaję się
z pielgrzymką do sanktuarium świętej Marii Magdaleny w Sainte Baume, i to przy
takim nawale pracy?
Papież przyglądał się badawczo księdzu
Sadowskiemu.
- Chodzi mi o prawdziwy powód.
- Wasza Świątobliwość, mogę się tylko
domyślać, że jest to raczej akt osobistej pobożności niż pasterska posługa.
- Zgadłeś! - papież zapatrzył się w okno. -
Mówiąc w skrócie, chcę porozmawiać ze świętą, która udała się na wygnanie z
powodu chwały, jaką ujrzała na twarzy Chrystusa w dniu zmartwychwstania. Chcę ją
uczcić w specjalny sposób, w nadziei że wstawi się za mną u Chrystusa, aby dał
mi siłę wytrwania na moim własnym wygnaniu, które zaczyna się teraz na dobre.
III
Sekretarz wszechmocnego kardynała
Maestroianniego, ksiądz prałat Taco Manuguerra siedział zdegustowany w swym
gabinecie, strzegąc dostępu do sanktuarium Jego Eminencji. W ciszy, jaka
panowała na piętrze sekretariatu w Pałacu Apostolskim, ksiądz wertował poranne
gazety, złoszcząc się, że kardynał znów wezwał go do pracy w sobotę. Będzie to
dies non, powiedział do niego Maestroianni. Dzień, w którym kardynała nie
ma dla nikogo i w którym nie odbiera żadnych telefonów.
Nagłe wejście kardynała sprawiło, że
sekretarz porzucił gazety i zerwał się z krzesła, zręcznie ukrywając zły humor.
Jego Eminencja za całe powitanie wykonał gest oznaczający "spocznij" i nie
zatrzymując się rzucił lapidarne pytanie:
- Czin?
Chodziło o księdza Czina Bjonbanga,
niezwykle uzdolnionego Koreańczyka i stenografisty Jego Eminencji do specjalnych
poruczeń. Czin też miał się dzisiaj stawić do pracy. Manuguerra skinął głową.
Czin czekał w bocznym pokoju na wezwanie kardynała. Maestroianni z zadowoloną
miną zniknął za drzwiami swego gabinetu.
Kardynał sekretarz stanu żwawo zatarł ręce
na myśl o czekającym go ważnym i złożonym zadaniu, które miał do wykonania
dzisiejszego dnia. Piastując urząd sekretarza stanu, zręcznie panował nad
potężnymi wstrząsami, jakim poddana była wszechświatowa organizacja kościelna na
drodze od dotychczasowego apatycznego porządku do Nowego Porządku Świata. Pod
jego kierownictwem sprawy toczyły się gładko od jednej zaplanowanej pozycji do
następnej zaplanowanej pozycji. Nikt nie mógłby powiedzieć, że Cosimo
Maestroianni nie jest zainteresowany przetrwaniem Kościoła
rzymskokatolickiego jako instytucji. Wręcz przeciwnie - wiedział doskonale, że
powszechny charakter tej organizacji i wynikająca stąd stabilność kulturowa
to bezcenne aktywa w budowie nowego ludzkiego środowiska na ziemi.
Z drugiej strony organizacją tą kierował
aktualnie papież, który ze względu na swą bezsilność i swoje pozerstwo na arenie
publicznej nie nadawał się zupełnie do oczyszczenia Kościoła w najważniejszej
sprawie - do oczyszczenia sprawowanego przez siebie urzędu papieskiego. A
należało ten urząd oczyścić gruntownie od wszelkiego autorytetu osobistego.
Sprawujący ten urząd - papież - winien zostać włączony w społeczność biskupów i
sprawować taką samą władzę, jak wszyscy biskupi razem i nie większą niż
którykolwiek z nich z osobna.
Teoretycznie rozwiązanie problemu było
proste: zniknięcie ze sceny aktualnego posiadacza urzędu. Lecz usunięcie papieża
za jego życia jest rzeczą nader trudną. Trzeba do tego cierpliwości, jak przy
usuwaniu ładunku wybuchowego, dyskrecji, delikatności.
Ponieważ aktualny papież zbudował sobie solidną pozycję jako światowy przywódca,
należało zadbać o to, by jego usunięcie nie wywróciło całkowicie delikatnej
równowagi światowej.
Jeśli zaś chodzi o strukturę hierarchii
kościelnej, kluczowym zagadnieniem była kwestia jedności. Jedność papieża i
biskupów była bezwzględnie koniecznym warunkiem stabilności Kościoła jako
organizacji instytucjonalnej, dlatego należało zadbać o to, by ta jedność nie
została usunięta wraz z usunięciem słowiańskiego papieża. Dzisiejszego ranka
kardynał miał się właśnie zająć problemem jedności. Zostawiwszy Taco Manuguerrę
na straży i mając Czina Bjobanga jako stenografistę przy biurku, Jego Eminencja
spodziewał się skończyć pracę do południa. W ciągu kilku chwil rozłożył na
biurku potrzebne materiały. Jednocześnie, jakby na dany znak, Czin zapukał cicho
do drzwi i nie tracą czasu na zbędne pozdrowienia, zajął swe zwykłe miejsce
naprzeciwko kardynała. Rozłożył maszynę stenograficzną i czekał.
Maestroianni uważnie przeczytał notatki.
Miał do napisania list w niezwykle delikatnej materii. Chodziło o to, by
przedstawiciele Stolicy Apostolskiej w osiemdziesięciu dwóch krajach świata
przeprowadzili coś w rodzaju ankiety w celu zdiagnozowania poczucia jedności
czterech tysięcy biskupów Kościoła Powszechnego z obecnym Ojcem Świętym.
Stosownie do osobistej teologii kardynała odpowiedzi, jakie otrzyma, będą miały
kapitalne znaczenie. W jego pojęciu bowiem jedność ma charakter dwukierunkowy.
Papież ma jednoczyć biskupów, ci zaś muszą go akceptować jako "papieża
jedności".
Rzecz jasna kardynał zamierzał zebrać
nieformalne opinie biskupów. W pewnym sensie byłby to krok w kierunku
ustanowienia dialogu między Stolicą Apostolską a biskupami opartego na bardziej
realnych podstawach. Dlatego na przykład ważne było zdaniem kardynała zbadanie
kwestii, jakiego rodzaju jedności pożądają biskupi. Odpowiedź na pytanie, do
jakiego stopnia słowiański papież pozostaje w owej pożądanej i koniecznej
jedności z biskupami, a jeśli ta jedność jest zagrożona, co należy zrobić, aby
osiągnąć ową pożądaną i konieczną jedność. Kardynał nigdy by nie użył
sformułowania "wotum zaufania". Gdyby się jednak przypadkiem okazało, że
większość biskupów nie uważa Jego Świątobliwości za papieża jedności, wówczas
można by podjąć dalsze kroki do osiągnięcia wymaganego konsensusu w sprawie
konieczności ustąpienia papieża ze stanowiska.
Trudność polegała na tym, by obrócić obecną
sytuację na dobro Kościoła, nie sugerując w najmniejszym nawet stopniu, że
obecny papież nie jest - bądź mógłby nie być - papieżem jedności. Oficjalnie w
tej kwestii nie mogło być żadnej wątpliwości. Oficjalnie papież i biskupi nigdy
nie cieszyli się większą jednością niż obecnie. Z drugiej jednak strony było
rzeczą zgoła możliwą, a nawet prawdopodobną, że istnieje pokaźna liczba
biskupów, którym nie dano możliwości wyrażenia swych wątpliwości w przedmiotowej
kwestii. Intencją kardynała było stworzenie im warunków do szczerej wypowiedzi.
Ponieważ żaden watykański sekretarz stanu
przy zdrowych zmysłach nie zwróciłby się w tej sprawie bezpośrednio do biskupów,
Maestroianni miał w głowie plan działania w postaci piramidy. List, jaki
zamierzał napisać tego ranka, miał trafić do personelu dyplomatycznego,
pozostającego w gestii sekretarza stanu, a więc nuncjuszy, delegatów,
wysłanników apostolskich, wikariuszy apostolskich, wysłanników specjalnych itd.
Zgodnie z wytycznymi, jakie miały być zawarte w liście, dyplomaci ci ze swej
strony mieli działać za pośrednictwem narodowych konferencji episkopatu. Rzecz
polegała na tym, że biskupi, otoczeni najróżniejszymi ekspertami w trakcie
Soboru Watykańskiego II, przyzwyczaili się do polegania na opiniach ekspertów.
Jednym słowem list, który kardynał
zamierzał naszkicować tego ranka z przeznaczeniem dla swych kolegów dyplomatów,
miał być tylko krokiem na drodze do osiągnięcia wytyczonego celu. Lecz był to
krok kluczowy i niezmiernie delikatny. Wymagał on pięknych słówek skrywających
brutalne pytania.
Tego ranka solenne milczenie księdza China
było doskonałą pożywką dla rozpalonej do czerwoności wyobraźni Maestroianniego.
W bezbłędnych sformułowaniach - ambiwalentnych, lecz nie dwuznacznych - zawarł
sugestię, choć nie została ona wyrażona wprost, że jedność można przedefiniować
w celu jej odnowienia. A zarazem zdania listu nie pozostawiały żadnej
wątpliwości, że celem działania Jego Eminencji jest tylko i wyłącznie ochrona i
wspieranie tej drogocennej jedności.
I właśnie w tym momencie najwyższej
koncentracji, gdy kardynał nie widział już nic prócz słów ukazujących się przed
oczyma duszy - pukanie do drzwi rozległo się echem pioruna w jego uszach.
Pochylony nad papierami trzymanymi w ręce, poczerwieniały na twarzy, kardynał
spojrzał ponad okularami na intruza. Taco Manuguerra, lękając się wejść do
środka, wysunął ostrożnie głowę zza framugi drzwi.
- Telefon, Eminencjo.
- Zdaje się, że wyraziłem się jasno, aby mi
nie przeszkadzano...
- Jego Świątobliwość, Eminencjo -
wykrztusił Taco.
Kardynał wyprostował się, jak rażony prądem
elektrycznym.
- Jego Świątobliwość! - wykrzyknął
upuszczając trzymane w ręku papiery.
Gniew i rozpacz sprawiły, że głos jego
zabrzmiał falsetem.
- Miał być w Alpach francuskich i modlić
się!
Znając swoje miejsce i powodowany
dyskrecją, ksiądz Chin zerwał się z krzesła i skierował ku drzwiom. Lecz
kardynał schwycił go za rękę i posadził z powrotem za biurkiem. Muszą skończyć
list! Stenograf posłusznie usiadł na krześle i z przyzwyczajenia zawisł wzrokiem
na wargach kardynała.
Maestroianni odczekał kilka chwil, chcąc
odzyskać równowagę, po czym podniósł słuchawkę.
- Sługa Waszej Świątobliwości!... Nie,
Wasza Świątobliwość, absolutnie nie. Pro prostu nadrabiam zaległości. Słucham,
Wasza Świątobliwość, o co chodzi?
Czin widział, jak oczy kardynała robią się
okrągłe ze zdumienia.
- Rozumiem, Wasza Świątobliwość, rozumiem.
Maestroianni chwycił pióro i notatnik.
- Bernini? Proszę mi pozwolić zanotować
tytuł. Noli Me Tangere... Rozumiem... Nie, Wasza Świątobliwość, nie
miałem okazji, myślałem, że Bernini tworzył tylko dzieła dużych rozmiarów.
Kolumny, ołtarze i tak dalej... Gdzie, Wasza Świątobliwość? Ach tak, Kolegium
Angelicum... Tam to Wasza Świątobliwość widział? A czy wolno spytać, kiedy to
było, Wasza Świątobliwość?... Aha, w roku 1948... Tak. Oczywiście, szczyt
artystycznego wyrazu...
Kardynał uniósł oczy do nieba, jakby chciał
powiedzieć: ty widzisz, Panie, czym ja tu się muszę zajmować.
- ... Zajmę się tym natychmiast...
Powiedziałem natychmiast, Wasza Świątobliwość. Chyba są jakieś zakłócenia na
linii... Proszę powtórzyć, Wasza Świątobliwość... Oczywiście, że musi tam nadal
być... Sainte Baume też jest tam nadal. Mam na myśli posąg Berniniego...
Słusznie, Wasza Świątobliwość, posągi nie chodzą... Czy dobrze słyszałem, Wasza
Świątobliwość? Powiedział Wasza Świątobliwość: dwie godziny?
Maestroianni spojrzał na zegarek.
- Nie dosłyszałem, Wasza Świątobliwość:
kto?... Psy, powiedział Wasza Świątobliwość?... Ach, rozumiem. Psy Pana -
Domini canes. Dominikanie prowadzą Kolegium Angelicum. Widzę, że świeże
górskie powietrze wprawia Waszą Świątobliwość w doskonały humor...
Kardynał zaśmiał się z przymusem, a Czin
poznał go po jego napiętej twarzy, ile musiał go kosztować ten śmiech.
- Tak, Wasza Świątobliwość, mamy numer
faksu... dwie godziny... Z pewnością, Wasza Świątobliwość... Wszyscy czekamy na
powrót Waszej Świątobliwości... Dziękuję, Wasza Świątobliwość... Życzę
szczęśliwego powrotu.
Kardynał odłożył słuchawkę. Przez chwilę
siedział nieruchomo z twarzą wykrzywioną gniewem i frustracją, zastanawiając się
gorączkowo, jak by tu szybko i sprawnie zaspokoić życzenie papieża, by
móc wrócić do naprawdę ważnej sprawy, jaką był list na temat jedności.
Nagle olśniła go myśl, i w duchu, acz niechętnie, przyznał rację papieżowi.
Jeśli ten posąg - spojrzał na notatkę nagryzmoloną w notesie - jeśli to Noli
me Tangere Berniniego znajduje się w Colegium Angelicum, a Colegium
Angelicum należy to dominikanów, to najlepiej będzie obarczyć ich tym doprawdy
śmiesznym zadaniem.
Jego Eminencja nacisnął guzik interkomu.
- Proszę księdza, proszę odszukać ojca
generała dominikanów. Proszę mnie z nim natychmiast połączyć.
Podjąwszy tę decyzję, Maestroianni uspokoił
się nieco, wziął do ręki notatki i spróbował się na powrót skoncentrować. Ale
kiedy miał już na końcu języka idealne sformułowanie, zadźwięczał interkom.
- Ojciec generał wyszedł - poinformował
Manuguerra.
- Dokąd?
- Tego nikt nie wie, Eminencjo. Jest
sobota...
- Wiem, jaki dzisiaj jest dzień -
powiedział niecierpliwie Maestroianni.
Był pewien, że ktokolwiek u dominikanów
odebrał telefon Manuguerry, doskonale wiedział, gdzie jest ich generał.
Znajdował się w takim stanie ducha, że gotów był uwierzyć, że cały Zakon
Kaznodziejski wie, gdzie w tej chwili przebywa generał zakonu Damien Slattery.
Że wszyscy na świecie to wiedzą, prócz jednego sekretarza stanu.
Ale uspokoił się szybko. Problem sprowadza
się do tego, jak odnaleźć tego chytrego Irlandczyka, nie tracąc czasu na
wydzwanianie. Kiedy zdał sobie sprawę z istoty problemu, nasuwała się jedyna
logiczna odpowiedź.
- Proszę ściągnąć tu księdza Aldo
Carneseccę. Natychmiast. Na pewno jest w Pałacu, chociaż to sobota rano. I
proszę zamówić dla niego samochód z kierowcą, niech czeka przed głównym wejściem
za dziesięć minut. Teraz, proszę księdza! Teraz!
- Si, si, Eminenza! Subito! Subito!
Czin był pewien, że kardynał nie będzie
mógł skupić się na dyktowaniu, dopóki nie pozbędzie się całkowicie tego
problemu. Usiadł wygodnie na krześle i czekał. Jako stenograf sekretarza stanu
do specjalnych poruczeń, Koreańczyk doskonale się orientował, że Jego Eminencja
i Jego Świątobliwość od dawna są ze sobą na noże. Widząc, że zdenerwowanie nie
opuszcza Jego Eminencji, zaliczył punkt Jego Świątobliwości.
IV
Ksiądz Carnesecca ulegał zapewne całkiem
innym pokusom niż większość ludzi.
Od dwunastu lat - od tamtego dnia, gdy
sekretarz stanu kardynał Vincennes wezwał go do udziału w podwójnym przeglądzie
dokumentów papieskich - było dla niego bardziej niż pewne, że Vincennes
rozwiązał zagadkę podwójnie zapieczętowanej koperty oznaczonej przez dwóch
papieży adnotacją "Ściśle osobiste i ściśle tajne". Człowiek tak jak on znający
Watykan od podszewki, wiedział także, że ludzie tacy, jak Vincennes i jego
następca lubią mścić się na zimno, ale mszczą się zawsze.
Z drugiej jednak strony zdawał sobie
sprawę, że wyjątkowa wiedza i doświadczenie zdobyte przez niego w ciągu
dziesięcioleci służby watykańskiej zawodowego podwładnego były użyteczna dla
takich ludzi jak Vincennes i jego następca, podobnie jak oni z kolei byli
użyteczni dla Stolicy Apostolskiej. Wykwalifikowani i doświadczeni podwładni
należeli do rzadkości. Dlatego jego losy mogły się ważyć jeszcze przez wiele lat
na szali użyteczności i odpłaty, dopóki - nagle i niespodziewanie - nie
nadejdzie dzień zemsty. Aż do tego momentu był względnie bezpieczny.
Mimo to zachowywał środki ostrożności. Ale
nawet w tak zaawansowanym wieku - był już po siedemdziesiątce, lecz wciąż zdrowy
i dziarski - pozostał sobą. Człowiek o niezachwianej prawości, ceniony przez
tych, którzy uważali go za "człowieka zaufanego", zachował żywą wiarę kapłańską.
Był więc uważny i ostrożny, ale nie na modłę ostrożności, jaką kieruje się
świat. Był uważny na modłę księdza. Innymi słowy mniej się interesował
niebezpieczeństwem za plecami niż niebezpieczeństwem zagrażającym jego
nieśmiertelnej duszy.
Ogólnie rzecz biorąc tego ranka Carnesecca
zareagował na nagłe wezwanie przez kardynała Mastroianniego, tak jak reagował
zawsze: szybko, bez zdziwienia i bez paniki. Rozkaz kardynała był lakoniczny i
kategoryczny: miał wyciągnąć choćby spod ziemi generała dominikanów Damiena
Stattery'ego i kazać mu natychmiast połączyć się telefonicznie z sekretariatem
stanu. Nie otrzymawszy żadnych dokładniejszych instrukcji, Carnesecca odczuł
pokusę, by wykorzystać zlecenie kardynała do odbycia miłej wycieczki. Siedzieć
sobie wygodnie w samochodzie, który przysłał po niego kardynał, oddając się
błogiej bezczynności, do której był tak nienawykły, kazać kierowcy jechać do
oficjalnej kwatery głównej - zwanej w Rzymie po prostu kwaterą - tego, jak i
każdego innego generała dominikanów, czyli do klasztoru Św. Sabiny na zboczu
Awentynu w południowo-zachodniej dzielnicy miasta.
Problem w tym, że Carnesecca doskonale
wiedział, że w klasztorze św. Sabiny nie znajdzie ojca Damiena Slattery'ego.
Albowiem kardynał Maestroianni miał całkowitą rację, myśląc, że cały zakon
dominikanów wie, gdzie szukać ojca generała. Wiedział to także Aldo Carnesecca.
Z uwagi na to, że sprawa była pilna, ksiądz Carnesecca z żalem kazał się zawieźć
do pewnej restauracyjki w suterenie niedaleko Panteonu zwanej U Springy'ego.
Napisano: 20 Sierpnia2007
Ostatnie uaktualnienie: 29 Marca 2011